|
www.timberships.fora.pl Forum autorskie plus dyskusyjne na temat konstrukcji, wyposażenia oraz historii statków i okrętów drewnianych
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kgerlach
Administrator
Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6371
Przeczytał: 1 temat
|
Wysłany: Czw 6:30, 12 Wrz 2013 Temat postu: |
|
|
AA) Na szczęście dysponujemy bezcennymi świadectwami materialnymi i (mniej już jednoznacznymi) rejestrami. Z wraka Mary Rose wydobyto co prawda tylko jeden napierśnik, ale aż 32 elementy (głównie skórzane paski ze sprzączkami), które mogły być łączeniami zbroi. Wiemy, że w 1514 r. na tym okręcie znajdowało się 180 salad, 206 napierśników, 206 napleczników, 146 obojczyków i 173 pary prymitywnych naręczaków. Niestety, nie jest to całkiem jednoznaczne z uzbrojeniem załogi, ponieważ data oraz niektóre składniki zdają się wskazywać, że część mogła należeć do przewożonych oddziałów armii lądowej. Podobnie jest w przypadku innych okrętów wymienionych w tym samym inwentarzu – np. na Henry Grace a Dieu wymienia on po 200 napierśników i napleczników „zbroi niemieckiej”, 200 salad i 200 kolczych pelerynek, ponadto 198 par prostych naręczaków. Oprócz nich mowa jest jeszcze o brygantynach. Jednak nawet jeśli to uzbrojenie należało też do piechoty lądowej, bardzo symptomatyczny jest brak jakichkolwiek osłon nóg. Skoro w tym czasie nie zakładał ich przeciętny piechur armii, tym bardziej nie robił tego żołnierz zaokrętowany, o żeglarzach nawet nie wspominając.
Rozmaite elementy kolczych plecionek z Mary Rose trudno na razie zidentyfikować (pozostałych z nich elementy nieżelazne, resztę zjadła rdza), ale niewątpliwie występowały, podobnie jak na wrakach hiszpańskich żaglowców, które w 1554 r. zatonęły u wyspy Padre (w dzisiejszym Teksasie). Z wraka żaglowca który poszedł na dno w końcu XVI w. lub na początku XVII w. koło wyspy Alderney wydobyto 10 napierśników, jeden naplecznik i 10 hełmów [Knighton & Loades, The Anthony Roll of Henry VIII’s Navy, 2000, str.113-158; Bass, op. cit. str. 89; Monaghan & Bound, A Ship Cast Away About Alderney. Investigations of an Elizabethan Shipwreck, 2001, str.63; Hildred, op. cit. str.818-848].
Aby uświadomić sobie, co te elementy uzbrojenia ochronnego znaczyły dla noszącego, warto jeszcze raz wrócić do materiałów, technologii produkcji i cen, chociaż pewien skrót wyprzedzający zrobiłem dużo wcześniej. Jak pamiętamy, już XIV-wieczne kolczugi sprzedawano w tym samym miejscu i czasie po cenach od 3 do 14 liwrów, co świadczy o ogromnym zróżnicowaniu jakości. W miarę rozwoju uzbrojenia to rozwarstwienie jeszcze się pogłębiało. W czasach Henryka VIII najbardziej popularnym uzbrojeniem ochronnym – bo najtańszym i lekkim – używanym przez piechotę (pomijam same brygantyny, czy inne przeszywanice, względnie grube kurtki, kaftany, noszone bez jakichkolwiek blach), były tzw. „Almain rivets, Almyne ryvettes”, czyli zbroje niemieckie (od francuskiego słowa allemand = niemiecki). Nie należy ich mylić z kunsztownymi i kosztownymi zbrojami gotyckimi. Te „almain rivets”, tworzone często we Włoszech, Flandrii, a nie tylko w Niemczech, to wersja dla ubogich. Komplet składał się z napierśnika, naplecznika, folgowego fartucha z taszkami i kompletnych naręczaków, ale w bardzo prymitywnej formie (splints), osłaniającej tylko zewnętrzną część ramion, łokci, przedramion i dłoni, a po stronie wewnętrznej ograniczających się do skórzanych pasków mocujących; do tego dochodziła salada i – czasem – obojczyk. Takie zbroje produkowano masowo, ze zwykłego żelaza technicznego i miękkiej, niskowęglowej stali, powstających w wyniku świeżenia surówki. Ich twardość to zaledwie HV 90-120. Jedna kosztowała Heńka 16 szylingów w 1513 r. (kupował je partiami po parę tysięcy sztuk), a już tylko 7 szylingów 6 pensów w 1539 r. i to w wersji kawaleryjskiej, z nabiodrkami. Ponieważ płaca robotnika wynosiła wtedy około 9 pensów dziennie, cena odpowiadała 15 dniówkom. Tymczasem dobra zbroja z utwardzanej cieplnie stali (twardość Vickersa 250 bezpośrednio po wykonaniu; HV 300-400 po hartowaniu w oleju; HV do 700 przy hartowaniu w wodzie, ale po wyżarzaniu odprężającym spadająca do HV 400-500) kosztowała wówczas od 8 do 12 funtów, co daje 213-320 dniówek! Tanie, standardowe uzbrojenie państwowe mogło chronić przed kulami z muszkietów tylko pod warunkiem znacznego wzrostu grubości, a więc i ciężaru. Replika arkebuza z Mary Rose z małym ładunkiem prochowym (4,2 g) przebiła grubą na 2 mm blachę z niskowęglowej stali, a przy użyciu zwiększonego ładunku (5,8 g) prawie przebiła 6 mm takiej stali. Już pod koniec XVI w. zaczęło to skłaniać piechurów do całkowitego porzucania zbroi; walczący na okrętach z pewnością postępowali tak nawet wcześniej. Jakość kirysów, jakie mogli sobie sami sprawić dobrze urodzeni dowódcy, była oczywiście nieporównanie wyższa, więc i tendencja do rezygnacji z nich – znacznie słabsza, nawet pomijając względy prestiżowe. Jest przy tym dość zaskakujące, że włoscy płatnerze produkowali w XVI w. gorsze zbroje (HV 250) niż w poprzednim stuleciu (HV 300-350), a pierwszeństwo przesunęło się ku południowym Niemcom. Najlepsze wykonywała w XVI w. cesarska wytwórnia w Innsbrucku – o typowej twardości HV 500. Zbroje produkowane w Anglii, w królewskiej wytwórni w Greenwich, dopiero w drugiej połowie XVI w. osiągały standardowo HV 360. Zbroja wysokiej jakości była zawsze bardzo kosztowna, nawet jeśli pominiemy towarzyszące jej często złocenia, emalie, ozdoby z mosiężnej blachy, trawione ornamenty itp. Wspomniane wyżej ceny 8-12 funtów już od połowy XV w. dotyczyły egzemplarzy świetnie pełniących funkcje ochronne. Za ozdóbki trzeba było dopłacać jeszcze dużo więcej (komplet paradny zrobiony w 1547 kosztował 1258 guldenów, co opowiadało rocznej płacy dworzanina. Do tego doszły złocenia za kolejne 463 guldeny. Cena zbroi mediolańskiej wykonanej w 1559 dla Ferdynanda I odpowiadała 59-letniej płacy mistrza kamieniarskiego! W 1614 zbroja księcia Henryka kosztowała 340 funtów). Jest jasne, że przeciętny, nisko opłacany żołnierz nie mógł nawet marzyć o kupieniu sobie zbroi mediolańskiej czy podobnej, a przez to jej wysoka odporność na strzały, bełty lub kule jakby zawisa w próżni – średnio nie miała wpływu na przebieg ówczesnych walk okrętowych [Hildred, op. cit. str.820/821, 823-824; Robert Woosnam-Savage & Anthony Hall, Brassey’s Book of Body Armor, Dulles 2001, str.70, Strickland/Hardy, op. cit. str. 266-276].
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kgerlach
Administrator
Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6371
Przeczytał: 1 temat
|
Wysłany: Nie 10:24, 15 Wrz 2013 Temat postu: |
|
|
AB) Biedniejsi radzili sobie przez kładzenie większego nacisku na tańsze, lżejsze i całkiem niezłe pancerze elastyczne. Logika i ikonografia (aczkolwiek ciut wcześniejsza, z końca XV w.) wskazują, że na okręcie najprawdopodobniej większość żołnierzy nie zakładała nawet napierśników, a ci żeglarze, którzy nosili jakąś odzież ochronną, też zadowalali się przeszywanicami. W przypadku takiego uzbrojenia często trudno mieć pewność, czy chodzi o wielowarstwowe stroje przeszywane, ale niczym niewypychane; czy o typowe przeszywanice, których pikowanie pozwalało na obfite wypychanie lnem, wełną, bawełną, włosiem końskim, słomą albo (w egzemplarzach dla bogatych) jedwabiem; o brygantyny – w których miejsce miękkiego materiału wypychającego zajmowały żelazne albo stalowe płytki nitowane do tekstylnych nośników; czy w końcu o jaki, istniejące też w wersji z metalowymi płytkami, tylko o prostszym niż w brygantynie ich mocowaniu. Na dwóch grupach ilustracji z końca XV w., których wartość historyczna polega na wykonaniu mniej więcej w czasie pokazywanych wydarzeń i odnoszeniu się do realiów znanych artyście, a nie do baśni, fantazji, opowieści religijnych albo rzeczy poddanych stylizacji na „dawne dzieje” [z angielskiej „roli” Warwicka oraz francuskiego Les passages faits oultremer par les roys de France], zyskujemy cenne wskazówki. Marynarze obsługujący żaglowce noszą często grube kurtki, nawet z kapturami, w niektórych przypadkach z pewnością są to pikowane i wypychane przeszywanice. Chociaż transportowana piechota armii francuskiej z bronią drzewcową ma pełne zbroje płytowe, to francuscy łucznicy w miejscu kirysów i folgowych fartuchów noszą brygantyny. Na pokładach walczących ze sobą karak angielskich, francuskich i genueńskich niektórzy mają brygantyny, inni wypychane (albo i bez tego) przeszywanice, a chociaż u sporej grupy spod brygantyn wystają jeszcze kolczugi, i wszyscy lub prawie wszyscy noszą otwarte hełmy, to zbroi płytowych nie widać u nikogo. I nie da się tego złożyć na karb braku wytwarzania zbroi płytowych (jak w XII w.), przykrywania ich ozdobnymi materiami (jak w XIII w.) czy całkowitego poniechania przez wszystkich członków załóg okrętowych (jak w XVIII w.). Koniec XV w. to jak najbardziej epoka płytowej zbroi „białej”, więc nie może być przypadku w takim jej traktowaniu na okrętach żaglowych.
W przypadku brygantyn materiałem podkładowym było z reguły grube płótno, a przykrycie żelaznym i stalowym płytkom zapewniała skóra, inne płótno, nawet jedwab i aksamit (oczywiście nie w egzemplarzach dla zwykłych żołnierzy). Dla jak Hildred i Williams przyjęli definicję Blaira, zgodnie z którą chodziło o tańszą wersję brygantyny, z płytkami nie nitowanymi do tekstylnych nośników, lecz utrzymywanymi na swoich miejscach między podkładem i warstwą okrywową tylko przez odpowiednie przeszycie całości w siatkę o wielkości oczek odpowiadających rozmiarom płytek. Takie jaki niewątpliwie były używane, lecz trzeba pamiętać, że nazewnictwo z dawnych epok jest szalenie niekonsekwentne, a w rezultacie nawet „jaka obronna” (jak defencionis) mogła mieć bardzo różnorodną konstrukcję, zaś w Polsce bronioznawcy piszą też (za Długoszem) o jakach tożsamych z krótkimi, obcisłymi tunikami bez żadnych zbrojeń (właściwymi dla początków XV w.) - tymczasem nie o taki strój chodzi w tym przypadku.
I na zakończenie XVI wieku drobne uzupełnienie. Do tej pory byłem przekonany, że najłatwiej rozpoznawalna – zwłaszcza przez „miłośników piratów” – okrętowa broń ręczna, czyli kordelas (tasak) marynarski, to wynalazek drugiej połowy XVII w. i tam umieściłem jego omówienie. Tymczasem byłem w błędzie przynajmniej co do nazwy (ang. cutlass). Okazuje się, że już w pochodzącym z 1594 r. tłumaczeniu sztuki „Cornélie” francuskiego poety Roberta Gerniera, dokonanym przez angielskiego dramaturga Thomasa Kyda (ang. „Cornelia”), czytamy: „Uzbrojony w swój zaplamiony krwią, ostry coute-lace” [cytat za John McGrath & Mark Barton, British Naval Swords & Swordsmanship, Barnsley 2013].
Ostatnio zmieniony przez kgerlach dnia Czw 7:54, 26 Wrz 2013, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kgerlach
Administrator
Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6371
Przeczytał: 1 temat
|
Wysłany: Pon 21:33, 16 Wrz 2013 Temat postu: |
|
|
4) WIEK XVII
AC) Broń sieczna oficerów nadal była przeważnie określana ogólnym terminem „miecz” (ang. sword, franc. épée, niem. Schwert) i trzeba się domyślać, „co autor miał na myśli”. Na początku mogła to być broń ciągle mocno przypominające średniowieczne miecze, z szeroką, niezbyt długą głownią i słabo rozbudowaną rękojeścią – taką np. zalecał jeszcze w 1590 r. w swoim traktacie („Certain Discourses Militarie”) John Smythe, głośny żołnierz i jeden z najbardziej znanych teoretyków militarnych swojej doby. Mimo jego krytyki rapiera (ze zbyt smukłą, podatną na złamanie głownią, zbyt długiego do szybkiego wyciągania z pochwy), wiek XVII to czasy rozkwitu tej broni, trudno więc wątpić, że rapier dominował także w uzbrojeniu okrętowym, przynajmniej w pierwszej połowie tamtego stulecia. Wiadomo jednak, że w tej grupie znajdowały się już m.in. szpady oficerskie (ang. small swords). Znamy angielski egzemplarz, wydobyty z wraka. Ma rękojeść zawierającą trzon, głowicę, kabłąk, paluch i tarczki jelca; głownia jest prosta, szpiczasta. Szpady i rapiery szwedzkich oficerów (w tym okrętowych) miały długość 100-120 cm, natomiast żołnierskie były średnio krótsze, osiągały 80 do 110 cm. Podobna broń była używana przez żołnierzy piechoty morskiej na żaglowcach hiszpańskich co najmniej w latach 1620-tych i 1630-tych, znaleziono rękojeści we wrakach jednostek różnych narodów europejskich, licznie występuje w ikonografii. W dwóch ostatnich przypadkach bardzo trudno o określenie, czy chodzi o rapier, czy o szpadę, ale to niezbyt istotne, ponieważ rozróżnienie między wszystkimi sztukami z dużych zbiorów realnych szpad bojowych z dłuższego okresu oraz egzemplarzami z podobnych zbiorów rapierów (a nie tylko między jednostkowymi przykładami pasującymi do założonych definicji) i tak jest wysoce problematyczne. Na portretach dowódców przeważają rękojeści z dość rozbudowanymi kabłąkami i obłękami, czasem z tarczkami, ale mamy też broń w zdecydowanie wcześniejszym stylu – holenderski admirał Jacob van Heemskerck, dowodzący w bitwie pod Gibraltarem 25.04.1607, nosi niemal średniowieczny miecz. Nawet Jan Evertsen, admirał-porucznik Zelandii z drugiej połowy XVII w. ma broń boczną z bardzo prostą rękojeścią, o krótkim trzonie, kulistej głowicy i lekko zdobionym jelcu, bez żadnych kabłąków, obłęków i temu podobnych elementów. Oczywiście nie oznacza to, że akurat Holendrzy lubowali się specjalnie w broni sięgającej tradycją średniowiecza – na portrecie Laurensa Reaela, dowódcy eskadry na Molikach w 1611 r., a potem gubernatora generalnego holenderskich Indii Wschodnich w latach 1616-1618, widzimy go z bronią o rękojeści typowego rapiera, chociaż dość krótką głownią. Enno Doedes Star (1631-1707), admirał z czasów Ruytera, przedstawiony jest ze szpadą wręcz rodem z leksykonów; podobnie wygląda to w przypadku kontradmirała Pietera Florisza (1618-1658).
Można wątpić, czy wśród XVII-wiecznych mieczy, rapierów i szpad, da się znaleźć jakieś egzemplarze przystosowane akurat specjalnie do użytku okrętowego. Dla oficerów to wciąż była broń prywatna, zabierana z domu. W wielu krajach (nie tylko w Anglii, choć tam szczególnie) „modne” było w tamtym stuleciu obsadzanie wyższych stanowisk dowódczych we flocie generałami armii, a oni przychodzili z uzbrojeniem wykorzystywanym w bitwach lądowych. Być może pierwszym sygnałem myślenia w kategoriach oficerskiej broni okrętowej są dwie bardzo podobne sztuki przedstawione na portretach adm. Ruytera (pędzla Ferdinanda Bola) oraz Tjerka Hiddesa de Vries (pędzla Bartholomeusa van der Helst). W obu przypadkach widać tylko rękojeści. Na drugim obrazie cały trzon tworzy postać lwa, którego głowa pokrywa się z głowicą broni. Na pierwszym jest identyczny pomysł i stylistyka, ale trudno mi mieć pewność odnośnie gatunku zwierzęcia. Gdyby też chodziło lwa, tylko mocno stylizowanego, mielibyśmy jakąś analogię do rzeźby dziobowej przedstawiającej króla zwierząt, która – jak wiadomo – w tym czasie stanowiła obowiązkową ozdobę galionu każdego holenderskiego okrętu wojennego. Chociaż na razie z mojej strony to jedynie hipoteza, warto pamiętać, że w następnym stuleciu modne stało się wśród oficerów Royal Navy noszenie szpad (również pałaszy i szabli) z wplecionym motywem dekoracyjnym kotwiczki owiniętej liną, chociaż żadna ich cecha użytkowa nie odbiegała od egzemplarzy używanych w armii.
Nawet tam, gdzie utworzono już oddziały piechoty morskiej i BYĆ MOŻE zaopatrywano je także w broń boczną z arsenałów państwowych, niewiele informacji tekstowych wskazuje na specjalizację pod tym akurat względem. Pewną wskazówką tendencji może być tylko ilustracja żołnierza z angielskiego regimentu Lorda Wielkiego Admirała (utworzonego w 1664 r. „prototypu” żołnierzy korpusu Royal Marines) – sądząc jednak po ubraniu pochodząca raczej z trochę późniejszego okresu – na której widzimy boczną broń mocno skróconą, z prostą rękojeścią szpadową w czasach, gdy muszkieterzy nie dostali jeszcze bagnetów do swoich muszkietów skałkowych, więc posługiwali się długimi rapierami.
Koreluje to z bronią sieczną, w którą zaopatrywano marynarzy lub w którą zaopatrywali się oni sami. Nie była ona wprawdzie w żaden sposób standaryzowana, jednak te same warunki spowodowały, że nie tylko na rozmaitych okrętach, ale nawet w zupełnie różnych marynarkach dochodzono, na zasadzie eliminacji praktycznej, do bardzo podobnych rozwiązań, chociaż inaczej nazywanych. Marynarze nie chodzili do szkół szermierczych, ani nie wynajmowali indywidualnych nauczycieli szermierki, a walka w abordażu nie przypominała pojedynków z sekundantami. Nie było też zupełnie czasu na żołnierskie szkolenie żeglarzy w koszarach i niewiele na pokładach. Marynarze mogli się za to poszczycić wielką siłą fizyczną uzyskiwaną w toku ciężkiej służby i trudnego życia. Potrzebowali więc broni o szerokiej, dość krótkiej głowni, masywnej i wystarczająco mocnej, by bez problemów ciąć wszelkie okrętowe przeszkody, idealnej do walki w ciasnych przestrzeniach, nie wymagającej szczególnej biegłości w fechtunku. Jeśli taka broń nie była ich osobistą własnością, tylko dostarczało ją państwo, administracja trudziła się nieustannie nad obniżeniem kosztów produkcji, czyli robieniem jej coraz bardziej standardowo, z jak najtańszych materiałów, niemal prymitywnie.
Marynarze angielscy walczyli (przede wszystkim od drugiej połowy XVII w.) za pomocą kordów czy kordelasów (hanger) o szerokich, względnie krótkich i szablowo zakrzywionych głowniach długości 63-71 cm, o na ogół brązowych lub mosiężnych rękojeściach, czasem zdobionych lwią głową i innymi wzorami. Były to jednak ozdoby ze sztancy, więc przy masowej produkcji nie podnosiły kosztów. Stopów miedzi używano dla zapobieżenia korozji, jednak były miękkie, więc powodowało to podatność broni na uszkodzenia, szczególnie jelca i kabłąka. Próbowano już rękojeści żelaznych i stalowych, chronionych przed korozją przez malowanie czarną farbą, ale niedostatki obróbki metalu powodowały, że na razie była to broń droższa. Laik w tych sprawach, jak ja, ma ochotę do nazwania podobnej broni po prostu krótką szablą i tak też czyniono już wtedy w języku niemieckim i francuskim. Wykorzystywane przez marynarzy szwedzkich w XVII w. ciężkie, krótkie szable abordażowe [nazwa użyta w tekście tłumaczonym na niemiecki] miały długość 69 do 80 cm. Ich głownie były w zasadzie proste, tylko w części dolnej zakrzywione. Rękojeści bywały częściowo otwarte, z prostym jelcem i dość dużą, pojedynczą tarczką, wykonywano też całkiem zamknięte. Zdaniem Freda Hockera [Vasa. A Swedish Warship, 2011, str.63] na szwedzkich okrętach lat 1620-tych była to broń osobista, nie dostarczana przez marynarkę. Prawdopodobnie podobne uzbrojenie występowało u Holendrów – na obrazie Hendricka Cornelisza Vrooma, przedstawiającym bitwę pod Gibraltarem w 1607 r., mamy żołnierzy w typowych strojach muszkieterskich, z niezbyt długimi rapierami, a obok nich marynarzy z kordami czy krótkimi szablami o prostych jelcach (klingi czasem z rozszerzonym piórem, czasem bez).
Już w XVII w. pojawiały się oznaki bardzo modnego w następnym stuleciu noszenia przez oficerów kordzików, kordelasów myśliwskich z prostą głownią czy bardzo krótkich szpad. Na portrecie holenderskiego dowódcy z 1674 r. on sam nosi co prawda szpadę, a tylko jego murzyński paź ma kordzik z esowato wygiętym jelcem oraz muszlowatą tarczką zwróconą ku dołowi (zamiast we „właściwą” stronę), co było sposobem na ochronę wnętrza pochwy przed ściekającą (na morzu) wodą. Jednak na obrazie przedstawiającym bitwę pod Dungeness w 1652 r. admirał Maerten H. Tromp wznosi dumnie w prawicy długi sztylet/kordzik, nie mając żadnej innej broni bocznej.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kgerlach
Administrator
Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6371
Przeczytał: 1 temat
|
Wysłany: Śro 11:23, 18 Wrz 2013 Temat postu: |
|
|
AD) Oficerowie i komisarze Royal Navy nie byli jeszcze w 1677 r. do końca przekonani o przewagach korda/kordelasa nad długą bronią sieczną (rapierem/szpadą) w bitwie morskiej. Postulowali, by na każdym okręcie była nadal dokładnie dwukrotna (lub prawie taka, na najmniejszych jednostkach) przewaga „mieczy” (swords) nad kordami (hangers).
Topory abordażowe były pospolicie używane przez marynarzy z żaglowców, tak w XVII w., jak w innych. Dla tego stulecia nie ma o nich jednak zbyt wielu informacji konkretnych, a na razie nie mogę wykluczyć, że słowo „abordażowe” zostało dodane przez późniejszych historyków. Trudno powiedzieć, czy w ogóle były jakoś specjalizowane do walki, czy też stanowiły normalne narzędzie na okręcie, w razie potrzeby przecinające łby zamiast lin kotwicznych. Wiemy na pewno, że wchodziły w skład standardowego wyposażenia okrętów w broń ręczną, dostarczaną przez marynarkę. Wolfram zu Mondfeld [Wasa. Swedisches Regalschiff von 1628, München 1981, str.102,103] rekonstruuje je dla początku XVII, nadając długość 68-75,5 cm i wyposażając żeleźce w tylny kolec (dziób), a toporzysko w kuliste zakończenie, ale nie wiem, czy opierał się na konkretnym materiale źródłowym ze Szwecji tamtej doby, czy na artefaktach pochodzących z innych marynarek europejskich ze zbliżonych okolic czasowych.
Pod koniec XVII w. zaznaczał się coraz silniejszy rozdźwięk między regulaminami, wciąż przewidującymi duży udział broni ręcznej w walce na morzu, a realnym podejściem załóg okrętowych, które wobec dominacji ognia artyleryjskiego przywiązywały coraz mniejszą wagę do uzbrojenia osobistego. W angielskiej marynarce przewidywano w 1677 i 1685 r. utrzymywanie na każdym okręcie pierwszej rangi 60 toporów, na jednostkach drugiej rangi po 50 toporów, trzeciej rangi - po 40 toporów, a czwartej – po 30 sztuk, piątej – 20, szóstej – 10 sztuk. J.D. Davies pisze jednak [Pepys’s Navy. Ships, Men & Warfare 1649-1689, Barnsley 2008, str.144], że kiedy 46-działowy Kingfisher z 220-osobową załogą wchodził do walki z algierskimi korsarzami w 1681 r., jego oficerowie dopiero teraz odkryli, iż broń ręczna (muszkiety, kordelasy, pistolety i inne) jest w tak złym stanie, że da się nią obdzielić zaledwie 6 ludzi.
XVII-wieczna broń drzewcowa na okrętach to przede wszystkim piki w rozmaitych wariantach. Dominujące w poprzednim stuleciu gizarmy szybko zniknęły. Wymieniane są jeszcze w wyposażeniu okrętów angielskich w 1626 r., w liczbie od 6 do 60 sztuk, w zależności od wielkości żaglowca i liczebności jego załogi, jednak stanowiło to i tak tylko 29-69 procent liczby zabieranych równocześnie pik. Wspomniane wcześniej zestawienia z 1677 i 1685 r. już takiej broni w ogóle nie znają.
Bardzo charakterystyczna jest także zmiana w preferowaniu konkretnych odmian pik. W 1626 r. na najmniejszych żaglowcach angielskich używano wyłącznie – co zrozumiałe – krótkiego wariantu. Ale już na wszystkich średnich i dużych okrętach długie piki przeważały liczebnie nad krótkimi, czasem ponad dwukrotnie! Tymczasem w 1677 i 1685 r. dla jednostek Royal Navy wymieniano trzy typy pik – pełnowymiarowe (długie), skrócone do trzech czwartych oraz krótkie (tzw. pół-piki). Z uwagi na przydatność w całej walce abordażowej, a nie tylko na jej początku, teraz zdecydowanie preferowano te ostatnie. Na okrętach wszystkich rang liczba długich pik i egzemplarzy skróconych do trzech czwartych długości była identyczna, przewyższana przez krótkie piki o 50 do 80 procent. Choć ta broń występowała, biorąc bezwzględnie, w sporych ilościach, to jeśli wziąć pod uwagę regulaminową liczebność załóg marynarskich oraz owe postulowane zapasy pik, okaże się, że w przybliżeniu tylko 21-30 procent marynarzy angielskich mogło być uzbrojonych w dowolny rodzaj piki. Doceniano ich przydatność, jednak rozumiano dobrze, że nie są żadną cudowną bronią, mogącą zastąpić inne. Owszem, w każdym pokoleniu trafiają się nawiedzeni – jeszcze w czasie wojen napoleońskich jeden taki postulował masowe przezbrojenie brytyjskiej piechoty (lądowej) w piki i długie łuki angielskie, co miało ją uczynić niezwyciężoną w starciach z gwardią cesarską – ale praktycy na ogół nie traktowali WTEDY wariatów poważnie.
Istnieje sporo informacji na temat używania pół-pik w XVII wieku. Przynajmniej w tamtym czasie była to w zasadzie inna broń niż pika, a nie tylko jej zmniejszenie w skali. Uchwyt ciągle znajdował się w tej samej odległości od tylca (tę odległość wyznaczała długość ręki plus szerokość ramion użytkownika), pozycja rąk przy uderzeniu pozostawała też niezmieniona. Identyczna była długość żeleźca i wąsów, lecz odległość od uchwytu do żeleźca została skrócona, dając ważną różnicę przez przesunięcie punktu równowagi. Barriffe twierdził w 1648 r., że pół-piki „mają 7, 8 stóp długości” (2,13 m, 2,44), lub „osiągają 10 stóp” (3,05 m). Silver w 1599 r. rozważał to bardziej naukowo i wychodziło mu optimum przy długości rzędu 8-9 stóp (2,44-2,74 m). Barriffe dowodził wyższości pół-piki nad całą pozostałą bronią drzewcową (ze względu na wspaniałą szybkość poruszeń) i postulował zastąpienie nią pik w formacjach muszkietersko-pikinierskich, co miało dać całkowite usunięcie z nich pikinierów, jako że pół-piki winny być wydawane muszkieterom. Także Hale dowodził w 1614 r. wyższości pół-piki i halabardy nad rapierem. Całe piki angielskie z 1657 r. miały jesionowe drzewca długości 16 stóp (4,88 m) [Wayne Robinson, The Half-pike], w okresie renesansu osiągały zazwyczaj 4,5-5,5 m. Piki abordażowe wykonywano w długościach około 7-8 stóp (2,1-2,4 m), ale na okrętach szwedzkich początku XVII w. wykorzystywano piki abordażowe długości 2,5 do 3,2 m [Zu Mondfeld, op. cit. str.102]. Żołnierzy pierwszego w pełni zorganizowanego w jeden regiment korpusu angielskiej piechoty morskiej, powołanego specjalnie do służby na okrętach rozkazem Karola II z 28.10.1664, wyposażono w broń szczególnie nadającą się do walki na morzu i z tego powodu całkowicie pozbawiono pik. Jednak pod koniec okresu wojen z Holandią piechota morska, pozbawiona dawnego znaczenia z uwagi na powiązanie z katolikiem, księciem Yorku, powróciła częściowo do pik [Richard Brooks, The Royal Marines. 1664 to the present, London 2002, str.11,67]. Oczywiście także na okrętach angielskich pik (a zwłaszcza pół-pik) nie zabrakło całkiem nigdy, ponieważ wchodziły w skład uzbrojenia marynarzy (wspomniane 25 procent). W Anglii specyfika systemu zaopatrzenia powodowała, że ewentualnych pik noszonych przez żołnierzy i tak nie wykazywano w inwentarzach okrętowych. W innych marynarkach, a szczególnie hiszpańskiej – o długiej i wcześniejszej tradycji piechoty morskiej – mogło to wyglądać zupełnie inaczej.
Podoficerowie nosili w XVII w., także na okrętach, partyzany i halabardy. Dotyczyło to podoficerów zaokrętowanego wojska albo piechoty morskiej. Żołnierzy pierwszego w pełni zorganizowanego (w jeden regiment) korpusu angielskiej piechoty morskiej, powołanego specjalnie do służby na okrętach rozkazem Karola II z 28.10.1664, wyposażono m.in. w halabardy – jednak liczba 24 sztuk na 1200 ludzi (przy 1200 muszkietach skałkowych) [Brooks, op. cit.] jasno świadczy, że pełniły już tylko rolę oznaki rangi podoficera, a nie faktycznej broni bojowej. W 1677 i 1685 r. zakładano w Royal Navy, że na okręcie 1 rangi powinno być 12 halabard (przy 168 pikach!), 2 rangi – 10 sztuk, 3 rangi – 8 sztuk, czwartej rangi – 6 sztuk, 5 rangi – 4 sztuki, 6 rangi – 2 sztuki [Caruana, op. cit.; Davies, op. cit.]. Podoficerowie szwedzcy mieli partyzany długości 182-190 cm oraz halabardy długości 200-220 cm [Zu Mondfeld, op. cit.].
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kgerlach
Administrator
Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6371
Przeczytał: 1 temat
|
Wysłany: Czw 15:39, 19 Wrz 2013 Temat postu: |
|
|
AE) W pierwszej połowie XVII stulecia broń zapalająca nie straciła na popularności, przynajmniej w opracowaniach teoretycznych. 17-wieczne podręczniki wojskowości wykazują na tym polu nie mniejszą inwencję niż wcześniejsze. Angielski traktat napisany między 1620 a 1623 r. twierdził, że do podpalania kadłubów, żagli lub masztów w bitwie najczęściej używane są garnki, kule, piki, rury, kule mosiężne, strzały itp. W 1626 r. formalnie zalecano w Anglii zabieranie na wielkie okręty trzech tuzinów strzał zapalających lub 12 takich pik, dwóch/trzech specjalnych kusz do wyrzucania kul ogniowych, 18-24 garnków zapalających itp. [Caruana, op. cit.]. Znaleziono lontowe zapalniki do strzał na wraku Association z 1707 i wśród szczątków Batavii z 1629 [Hildred, op. cit. str.521]. „Garnki ogniowe” (pots a feu) używane przez Francuzów w XVII w. zrobione były z wypalanej gliny i miały po 4 ucha. Do środka garnka wkładano 5 funtów prochu, na wierzch jeden funt silnie startej siarki. Po wypełnieniu garnka do połowy, na wierzch kładziono granat z prochem, ale bez zapalnika. Uzupełniano całość prochem i czopowano zatyczką z korka i wosku. Dalej kładziono nakrycie z papieru lub pergaminu, dobrze ściśniętego sznurem. Do dwóch uch doczepiano linkę, aby garnek ogniowy dało się łatwo rzucać; po doczepieniu dwóch kawałków lontu na krzyż na garnku i do ucha, te lonty były zapalane przed rzuceniem garnka, który po strzaskaniu się podczas upadku dawał płomieniowi dostęp do prochu i do granatu. Garnki ogniowe rzucano z miejsc wyniesionych, na ogół z marsów, lub umieszczano je na końcach rej, aby podczas abordażu upuścić na nieprzyjacielski pokład. W tym ostatnim przypadku garnki ogniowe przybierały wielkie wymiary i zawierały większą liczbę granatów. Francuzi znali też „groty ogniowe” czy „dardy ogniowe” (dards à feu), pręty „fajerwerkowe” wystrzeliwane z muszkietów w kierunku żagli okrętu, aby je podpalić; strzały te zaopatrywano w haczyki do mocnego zaczepiania o żagle. Jednak pod koniec XVII wieku okrętowa broń zapalająca zaczęła wyraźnie tracić na znaczeniu. We Francji podnoszono zastrzeżenia natury etycznej i kwestionowano jej rzeczywistą skuteczność [Jean Boudriot, H. Berti, Artillerie de Mer. France 1650-1850, Paris 1992, str.173]. W Anglii rur ogniowych (opisanych przeze mnie przy XVI w.) najprawdopodobniej nigdy już nie użyto po 1649 r. W marynarce angielskiej wykorzystywanie wszystkich środków walki z tej grupy zmniejszało się stopniowo za panowania pierwszych Stuartów (1603-1649) i zanikło całkowicie podczas rządów ostatnich królów z tej dynastii (1660-1688) [Caruana, op. cit., str.194,196].
Okrętowa broń zapalająca z holenderskiego rękopisu „Pyrotechnia of konst in ‘t vuurwercken geschreven op ‘t schip ‘t Huijs Ter Loo (1692-1706)”. Po lewej tzw. wieniec abordażowy, po prawej garłacz przystosowany do wystrzeliwania pocisków z mieszanką ogniową.
Łuki i kusze dożywały na żaglowcach zachodnioeuropejskich ostatnich dni, chociaż te pierwsze wciąż cieszyły się dużą popularnością wśród korsarzy berberyjskich i Turków. W Anglii w 1626 r. ustalono zabieranie po 30 długich łuków na największe okręty oraz od zera do 20 sztuk na mniejszych. Jakże to odbiega od kilkuset egzemplarzy na wielkich galeonach XVI w.! Ostatnie kusze zniknęły z pokładów żaglowców francuskich na początku XVII w.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kgerlach
Administrator
Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6371
Przeczytał: 1 temat
|
Wysłany: Sob 7:23, 21 Wrz 2013 Temat postu: |
|
|
AF) Długa ręczna broń palna przez cały XVII wiek dzieliła się na ciężką (niezmiennie muszkiety, choć coraz doskonalsze) oraz lżejszą. Ta druga się zmieniała i albo była różna w różnych państwach, albo nosiła inne nazwy przy analogicznej konstrukcji. W 1626 r. ustalono, że na okrętach angielskich powinna być konkretna liczba (zależna oczywiście od wielkości jednostki) muszkietów, a na niektóre żaglowce trzeba zabierać także lżejsze calivery. Logika przydziału i rozdziału tych ostatnich nie jest całkiem jasna. Dla sześciu okrętów ustawionych w kolejności od największego do najmniejszego, odpowiednie liczby muszkietów (na pierwszym miejscu) i caliverów przedstawiały się następująco: 140/60, 80/40, 70/0, 41/16, 20/10, 20/0. Widać, że muszkiety wszędzie zdecydowanie przeważały, minimum dwukrotnie. Wg Bulla [op. cit.] jest to zgodne z ogólnoeuropejską tendencją w armiach lądowych. Do wybuchu wojny trzydziestoletniej (1618 r.) armie przechodziły przede wszystkim na muszkiety, rezygnując stopniowo zarówno z łuków, jak z lżejszych od muszkietów caliverów, które – chociaż poręczniejsze i dużo bardziej szybkostrzelne - nie miały tej siły rażenia. Tym wyraźniej musiało się to zaznaczyć na morzu, gdzie piechurom nie groził nagły atak konnicy w czasie ładowania, a nadburcia wielkich okrętów stanowiły doskonałe zastępstwo dla forkietów. Na pełnym dynamiki obrazie Pietro Liberiego, pokazującym zwycięstwo Wenecjan w bitwie z Turkami pod Dardanelami w 1656 r., widzimy na jednym z weneckich galeonów wielu muszkieterów opierających swą broń na nadburciach pokładu rufowego i śródokręcia, oddających salwę w kierunku przeciwnika.
W pierwszej połowie XVII w. Hiszpanie nadal przodowali w rozmaitych dziedzinach produkcji broni ręcznej (w XVI w. oni wymyślili muszkiet i zamek hiszpański), jest więc dość zaskakujące, iż wg Phillips w latach 1620-tych i 1630-tych żołnierze na okrętach hiszpańskich używali przeważnie arkebuzów, a tylko najwyżsi i najlepsi z nich otrzymywali ciężkie muszkiety dużego kalibru. Broń ta stanowiła wyposażenie okrętu i w związku z tym podlegała szyprowi i przez niego była wydawana, a żołnierze podpisywali list zastawny, gwarantujący, że ją zwrócą [op. cit., str.148].
Podobno ogólnie muszkiety w ciągu XVII przekształciły się w nieco lżejszą odmianę (z zamkiem lontowym lub lontowo-kołowym), ważącą 5-7 kg, o długości całkowitej około 175 cm i długości lufy 110-130 cm, o kalibrze 18-20 mm, ciężarze kuli około 50 g i niezmienionej donośności strzału skutecznego [Matuszewski, op. cit. str.28]. Jednak w poszczególnych armiach i marynarkach wyglądało to bardziej skomplikowanie, a poza tym wciąż bardzo daleko było do jednolitości. W Szwecji Gustaw Adolf pragnąc zwiększyć ruchliwość swoich piechurów wyposażył ich w lekkie muszkiety (o długości 120-140 cm) obywające się bez forkietów. Lecz na okrętach nie potrzeba było wiele biegać ani nie odbywano na ich pokładach forsownych marszów, za to dyspozycji było wiele relingów nadających się do oparcia broni podczas strzału. W rezultacie, we flocie szwedzkiej doby wojny trzydziestoletniej nadal używano ciężkich muszkietów o długościach 140-179,5 cm, a nawet specjalnej wersji (zapewne przydzielanej strzelcom wyborowym) o długości 210 cm. Wszystkie muszkiety wyposażano tu w zamki lontowe bądź specyficzną formę północnego zamka skałkowego, zwaną zamkiem skandynawskim [Zu Mondfeld, op. cit. str.102/103].
W miarę upływania XVII w. broń ręczna ulegała doskonaleniu, ale też liczebnej redukcji! Odzwierciedlało to proces ciągłego tracenia na znaczeniu walk abordażowych względem ognia działowego. W 1677 r. nikt już nie słyszał o caliverach na angielskich okrętach. Jednostki pierwszej rangi, dużo większe od największego galeonu objętego ustaleniem z roku 1626, zabierać miały teraz tylko po 80 muszkietów (z tego 20 z zamkiem lontowym i 60 z zamkiem skałkowym. Co prawda dochodziło do tego 10 krótkich muszkietów (musquetoon; nazwę tę często odnoszono do muszkietów dragońskich i – później – karabinków, lecz w omawianym okresie bardziej przypominały garłacze) i 6 garłaczy (blunderbusses), ale i tak było to bardzo odległe od owych 200 muszkietów i caliverów z 1626 r. Na mniejszych okrętach muszkiety występowały oczywiście jeszcze mniej licznie. Żaglowiec 6 rangi miał zabierać jedynie 10 muszkietów z zamkami skałkowymi, 2 „muszkietony” i jeden garłacz. Ówczesny zamek skałkowy w angielskich muszkietach i garłaczach to tzw. „psi”, w zasadzie udoskonalony hiszpański. Z uwagi na wprowadzenie wewnątrz dodatkowego systemu dźwigni pomiędzy językiem spustowym a kurkiem (około 1620 r.) oraz specyficznego zabezpieczenia, uważa się go za odrębną konstrukcję, nazywając zamkiem angielskim.
Chociaż zamki lontowe utrzymywały się przez cały XVII wiek, przewaga zamka skałkowego w warunkach walki morskiej (duża wilgoć) była oczywista. Pierwszych w Anglii żołnierzy regularnej piechoty morskiej uzbrojono w 1664 r. w muszkiety wyposażone w 100 procentach w drogie jeszcze zamki skałkowe. Gdy korpus ten uległ z przyczyn politycznych przejściowej degeneracji, powrócono w 1670 r. do znacznie tańszych zamków lontowych – na 34 muszkiety dostarczone w ramach uzupełnień, tylko 6 miało zamki skałkowe [Brooks, op. cit. str.67]. Chciano jednak, by – w miarę możliwości – również muszkiety przydzielane bezpośrednio na wyposażenie okrętów angielskich wyposażać we wzrastającą ilość zamków skałkowych. W zestawieniu z 1677 r. dla jednostki 3 rangi postulowano 10 sztuk z zamkiem lontowym i 40 sztuk ze skałkowym, a w podobnym dokumencie z 1696 r. już zamków lontowych przy tej broni wcale się nie wspomina [Caruana, op. cit. str.202][Richard Endsor, The Restoration Warship, London 2009, str.165].
Jak wiadomo, druga połowa XVII w. to okres pojawienia się bagnetów, początkowo szpuntowych. Niestety, nie spotkałem się z żadnymi informacjami na temat ewentualnego używania na morzu muszkietów w nie wyposażonych. Piechota morska (np. brytyjska, holenderska) bezdyskusyjnie miała już bagnety (ale tulejowe, nie przeszkadzające w strzelaniu, wynalezione podobno w 1698 r.) na samym początku XVIII w.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kgerlach
Administrator
Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6371
Przeczytał: 1 temat
|
Wysłany: Nie 6:40, 22 Wrz 2013 Temat postu: |
|
|
AG) Kiedy już dochodziło do abordażu, ciężkie, bardzo powoli ładowane muszkiety na niewiele mogły się przydać (do czasu wprowadzenia skutecznych bagnetów i opracowania metod walki nimi). Oczywiście silny człowiek mógł używać kolby jako maczugi, ale nie była to w XVII w. broń marzeń. Dlatego we flotach dość chętnie posługiwano się różnymi formami silnie skróconej broni palnej, z której czasami dało się strzelać jak z pistoletu. Jej postacie były wielce rozmaite, a nazewnictwo używane przez bronioznawców nadzwyczaj nieprecyzyjne i niekonsekwentne, więc – jako laik – nie zamierzam tu proponować żadnej własnej interpretacji.
Jednym z pomysłów było zachowanie całej konstrukcji (kolby, zamka) z muszkietu – zwłaszcza lekkiego – i tylko skrócenie lufy (też standardowego kalibru) do wymiaru prawie pistoletowego. Takiej broni używali na pewno przynajmniej Szwedzi (długość całkowita 80 cm; skałkowy zamek skandynawski) i Anglicy. U tych ostatnich uważano ją za odmianę „muszkietonu”.
Inna wersja to kolba i zamek z muszkietu (także z najcięższych egzemplarzy), a krótka lufa o kalibrze nadzwyczajnie zwiększonym. Chodziło o możliwość nabicia jej znaczną ilością śrutu lub siekańców oraz uzyskanie podczas wystrzału dużego rozrzutu pocisków. Zapewniało to znaczne pole rażenia przy walce z bardzo małej odległości, kiedy na celowanie nie starczało już czasu. Chodziło więc o typową broń abordażową, groźną w takim zastosowaniu nawet w rękach kiepskiego strzelca, stąd chętnie używaną też na lądzie przez cywilów (znajdowała również militarne zastosowanie, np. w jeździe, lecz to już nie należy do tematu). Wbrew powszechnym poglądom, taka strzelba nie musiała koniecznie mieć rozszerzonego wylotu lufy. W pierwszej połowie XVII w. Holendrzy produkowali je z lufą prostą (rzecz jasna wyposażone w skałkowy zamek niderlandzki) i na dużą skalę sprzedawali do Szwecji (znane są egzemplarze o długości około 100 cm), gdzie zyskały nazwę szrotownic (śrutownic) – analogicznie do dział o podobnej filozofii działania. Anglicy nazywali je – jednak bez nadmiernej dbałości o konsekwencję – tromblonami. Włodzimierz Kwaśniewicz wyraża zresztą opinię, że tromblon to tylko termin na określenie cywilnej wersji zwykłego garłacza (zob. niżej), używanej w Europie Zachodniej.
Zgodnie z definicją u Gradowskiego i Żygulskiego [op. cit. str.95,101] odmianę z charakterystycznym rozszerzeniem lufy u wylotu (trąbką) nazywa się garłaczem. Oni sami rysują ją z lufą zaczynającą się rozszerzać już od połowy długości, ale istniały też wersje z rozszerzonym kielichowato tylko samym wylotem, jak w niektórych muszkietonach marynarki angielskiej z końca XVII w. i późniejszych (XVIII w.) „fłotskich muszkietonach” marynarki rosyjskiej. W Polsce przyjęło się też uważać nazwy „garłacz” i „szturmak” za synonimy. Lecz dla Anglików krótka, wielkokalibrowa broń z rozszerzonym jedynie wylotem to muszkieton, a gdy lufa rozszerzała się stopniowo na dużej długości – blunderbuss. Oczywiście o ścisłym, powszechnie przyjętym i trwałym przestrzeganiu terminologii w tamtych czasach nie ma co marzyć.
Garłacze/szturmaki/muszkietony używane na okrętach wyposażano bardzo często w lufy spiżowe. Oprócz oczywistego ułatwienia wykonania (a zatem obniżki kosztów) dawało to zwiększoną odporność na działanie korozyjne wody morskiej i morskiego powietrza, przesyconego solą.
Ta broń, szczególnie z wydatnie rozszerzoną lufą, stała się w obiegowej opinii wręcz wizytówką uzbrojenia marynarzy żaglowców, zwłaszcza pirackich. W tym ostatnim przypadku powieściowo-filmowe wizje nie odbiegają nawet bardzo od rzeczywistości. Jest jasne, że piraci i korsarze musieli kłaść nacisk na walkę abordażową, ponieważ ich profesja wymagała zdobywania statków maksymalnie mało uszkodzonych (o bezmyślnym zatapianiu w ogóle nie wspominając). Jednak w przypadku okrętów wojennych sprawa przedstawiała się zgoła inaczej. Ciągle trzeba się było liczyć z koniecznością dokonania lub odparcia abordażu, lecz stracił on wielce na znaczeniu w stosunku do rozstrzygania bitew ogniem artyleryjskim. Także w przypadku zdobywania statku handlowego przez okręt wojenny, z reguły (oczywiście po dogonieniu) wystarczał strzał ostrzegawczy, ponieważ różnica w uzbrojeniu oraz wyszkoleniu i liczebności załóg nie dawała cywilom żadnych szans na opór, czego nie można powiedzieć o pojedynkach statek versus pirat lub korsarz. Oznacza to, że na okręcie państwowym predylekcja do garłaczy była zdecydowanie mniejsza – najlepiej odzwierciedlają to wyżej przytoczone liczby angielskiego ustalenia z 1677 r., gdzie liczba muszkietonów i garłaczy na największych jednostkach nie przekraczała w sumie kilkunastu sztuk - minimalne ilości w porównaniu z muszkietami i pistoletami. Szturmaki i garłacze – rzekomo typowa broń żeglarzy XVII i XVIII w. – stanowiły naprawdę zupełny margines, o którym jednak fajnie pisze się w książkach, wstawia ciekawe ilustracje, pokazuje w filmach i eksponuje w muzeach, z uwagi na walory czysto widowiskowe. Poza tym ich posiadaczami wcale nie musieli być tylko szeregowi żeglarze – jeden z angielskich komandorów, dowódca liniowca, woził kilka, obok prywatnych rapierów, w skrzyni umieszczonej w jego kabinie.
Długość garłaczy zazwyczaj nie przekraczała 100 cm, przy lufach długich na 45-65 cm.
Ostatnio zmieniony przez kgerlach dnia Pon 17:18, 23 Wrz 2013, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kgerlach
Administrator
Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6371
Przeczytał: 1 temat
|
Wysłany: Pon 6:45, 23 Wrz 2013 Temat postu: |
|
|
AH) Już w XVII w. pistolety wykorzystywane na okrętach dzieliły się na dwie grupy. Jedne nadal stanowiły prywatną broń oficerów i jako takie nie podlegały żadnej standaryzacji. Każdy przynosił na pokład to, na co go było stać i co sam uważał za najlepsze. Stąd wynika nie tylko wielka różnorodność w konstrukcji (zamki skałkowe i kołowe, niekoniecznie pochodzące z kraju użytkownika; lufy z rozmaitych materiałów i różnej długości; rozbieżność kalibrów) oraz zdobieniu (od najprostszych, po kolby rzeźbione, wykładane macicą perłową itd.), ale i brak wyraźnej wskazówki (z reguły), że dany egzemplarz faktycznie znajdował się kiedyś na morzu. Można o nich powiedzieć tylko tyle, co ogólnie o pistoletach XVII w. Początkowo bardzo długie (ponad 50 cm) z kolbą prawie nie odginającą się w dół od łoża, o kalibrze zazwyczaj 11-15 mm, potem coraz krótsze i z silniejszym odchyleniem kolby. Oczywiście proces ten trzeba rozpatrywać w kategoriach wartości przeciętnych, a nie bezwzględnych – np. krótkie niemieckie „puffery” z silnie wygiętą kolbą o kulistym zakończeniu wytwarzano już u schyłku wieku XVI.
Druga grupa to pistolety marynarzy. Było ich dużo, ponieważ dostarczano je zazwyczaj parami. Nie stanowiły prywatnej własności, tylko należały do wyposażenia okrętu. Jest niezwykle mało prawdopodobne, aby już wtedy podlegały jakiejś regulaminowej standaryzacji, ale upodobniały je do siebie te same uwarunkowania. Przy zachowaniu wystarczającej jakości i trwałości musiały być jak najtańsze. Oznaczało to eliminację wszelkich ozdóbek i zamawianie stosunkowo dużych partii u najtańszych oferentów, a więc tym silniejsze ujednolicanie. Tym niemniej podlegały tym samym zmianom, co pistolety oficerów marynarki, czyli na początku XVII w. były bardzo długie (szwedzkie mogły mieć 55,5 cm), z mało wygiętą względem łoża kolbą, stopniowo się skracały i silniej wyginały. W 1677 r. w Royal Navy uważano, że są ważną bronią abordażową i powinny stanowić uzbrojenie dużej ilości żeglarzy – okręt 1 rangi miał zabierać aż 72 pistolety (2 rangi-60; 3 rangi-48; 4 rangi-36; 5 rangi-24) i nawet dla maleńkich jednostek 6 rangi przewidywano 10 sztuk (a trzeba pamiętać, że pistoletów oficerskich do tego nie wliczano; ponadto niektórzy sądzą, że podane liczby dotyczą par, nie sztuk!). Co prawda wielkości te uległy drastycznej redukcji (nawet trzykrotnej!) pod koniec XVII w., kiedy praktyka dowodziła szybko zmniejszającego się znaczenia walki wręcz.
Dowodem na związek przyczynowo-skutkowy jest fakt zabierania w tym samym czasie nieco skromniejszych zapasów broni siecznej, w których liczba kordów (tasaków, kordelasów) marynarskich lekko przekroczyła liczbę szpad/rapierów. Zniknęły w ogóle długie piki, ilość trzech czwartych pik oraz pół-pik spadła prawie o połowę, trochę mniej zabierano toporów.
Odmianą ręcznej broni palnej dość podobną zewnętrznie do garłaczy były ręczne granatniki albo... tzw. „ręczne granatniki”. Ich istnienie i obecność na pokładach okrętów XVII w. nie budzi wątpliwości, zachowały się wspaniałe egzemplarze wystawiane w muzeach. Jednak już nazwa i właściwe zastosowanie są przedmiotem kontrowersji. Z uwagi na bardzo krótką (czasem tylko 16,5 cm!), ale nierozszerzającą się (pomijając podkalibrową komorę prochową) lufę ogromnego kalibru (55-60 mm, kiedy nawet garłacze miały - poza trąbką - wielkości rzędu 18-26 mm), uważano tradycyjnie, że służyły do wystrzeliwania ręcznych granatów – stąd nazwa naukowa (ang. grenade gun). Daleki rzut ręką granatu ważącego 0,5-1 kg wymagał znacznej siły i treningu. Na lądzie wystawiał też rzucającego na niebezpieczeństwo łatwego zastrzelenia przez przeciwnika, chociaż na okręcie ta sprawa była mniej istotna, ponieważ zazwyczaj miotano granaty z marsów, rej i podobnych stanowisk. Badacze uznali, że owa osobliwa broń wielkiego kalibru została stworzona właśnie do strzelania takimi granatami, aby pokonać wspomniane przeciwności. Miała być szczególnie użyteczna w fazie przygotowywania się do abordażu. Pisano, że donośność strzału granatem sięgać mogła nawet stu kilkudziesięciu metrów [Matuszewski, op. cit., str.122]. W albumie Matuszewskiego (z pięknymi zdjęciami Mirosława i Macieja Ciunowiczów) znajdziemy m.in. fotografie i opis wspaniałego granatnika marynarskiego z zamkiem kołowym, z przełomu XVI i XVII wieku, o długości całkowitej 61,5 cm, spiżowej lufie długości 17 cm i kalibrze 60 mm [tamże str.121-123]. Inny egzemplarz takiej broni, jeden z ośmiu wykonanych około 1690 r. przez londyńskiego rusznikarza Jamesa Ermendingera dla księcia Jerzego z Danii, przedstawiony jest na zdjęciu na str. 122/123 u Bulla [op. cit.]. Jednak ostatnio zaczęto kwestionować ich domniemaną funkcję, a przez to i nazwę. Podnosi się, że do wystrzeliwania granatów miały zdecydowanie za słabo skonstruowaną lufę. Najprawdopodobniej odpalano z nich wyłącznie fajerwerki i flary [Bull, op. cit. str.122] – były zatem istotnie bardzo ważne na morzu, ale nie jako broń. Tym niemniej nie ma dowodu na to, że ta słaba konstrukcja lufy dotyczy wszystkich zachowanych granatników. Trochę wątpię, by przez kilka setek lat żaden z bronioznawców tego nie zauważył.
Granatów ręcznych, czyli małych granatów różnych rozmiarów, o masie zwykle około 0,5-1 kg, wyrzucanych ręką w kierunku przeciwnika, używano na okrętach angielskich na pewno w drugiej połowie XVII w. Pierwsza o nich informacja pochodzi z rozporządzenia z 1663 r., ale mówiło ono, że każdy ze wzmiankowanych okrętów ma zabrać 100 takich granatów [Caruana, op. cit. str.190], a zatem nie mógł to być debiut tej broni na morzu. Także ustalenie z 1677 r. postuluje duże liczby dla jednostek Royal Navy, czyli (zaczynając od rangi pierwszej, kończąc na szóstej), odpowiednio 100, 80, 60, 40, 30, 20 sztuk. Nic się pod tym względem nie zmieniło do końca stulecia, odnotowano raczej pewien wzrost. W XVIII w. marynarze francuscy nosili po kilka granatów w specjalnych woreczkach, ale w wieku XVII dominowała praktyka wnoszenia ich w beczkach na marsy i podobne miejsca, skąd mogły zabierane krótko przed rzuceniem.
W tym miejscu warto się chwilkę zatrzymać nad tym, jak taki granat wyglądał, jak działał i jakie niebezpieczeństwa wynikały z jego użytkowania, bowiem koszmarne nonsensy wypisywane ostatnio na ten temat przez niektórych internetowych „znawców” mogą przyprawić o rozstrój żołądka.
Przede wszystkim, ówczesny granat ręczny konstrukcyjnie niczym istotnym nie różnił się od granatu artyleryjskiego. Musiał być oczywiście odpowiedni mniejszy (z reguły o średnicy poniżej 90 mm) i lżejszy. Jednak i tak pozostawał żeliwną sferą z wnętrzem wypełnionym czarnym prochem. Z jednej strony miał przebity otwór, w którym umieszczano krótki lont (później, w XVIII i XIX w., zastępowany przez drewniany zapalnik tulejkowy ze ścieżką pirotechniczną), sięgający w głąb nieco poza środek sfery. Oznaczało to całkowity brak podobieństwa do dzisiejszych granatów, zarówno artyleryjskich, jak ręcznych. Taka broń była absolutnie bezpieczna w użytkowaniu, póki nie pojawił się płomień. Nie miała żadnych zawleczek, zapalników uderzeniowych czy wstrząsowych. To wszystko stanowiło wtedy jeszcze pieśń odległej przyszłości. W te granaty można było walić czym popadnie (byle nie krzesać iskier, a i to nie przeszkadzało, jeśli zapalnik chwilowo zastępowano niepalną zatyczką). Na okrętach pociski stale rdzewiały i warunkiem bezpiecznego użytkowania kul działowych było ich ciągłe obstukiwanie z rdzy, aby nie grzęzły w lufie. Czyniono tak na pokładach wszystkich żaglowców, wszystkich marynarek, z konieczności, a nie upodobania. Bicie młotkiem w taki żeliwny granat niczym się nie różniło od stukania w pełną kulę, jeśli nie krzesano przy tym iskier w kierunku regulaminowego zapalnika. Oczywiście zardzewiałe granaty rzucane ręką nikomu nie przeszkadzały, ale gdy chciano użyć granatnika, ta konserwacja była też konieczna. Uważa się, że jeżeli w ogóle naprawdę strzelano granatami z ręcznych granatników, to przy tych o najkrótszych lufach musiano zawsze wykorzystywać bardzo niebezpieczną technikę „na dwa ognie” (nawet kiedy już poznano możliwość podpalania zapalnika od płomienia wylotowego): zapalano najpierw lont granatu, a dopiero potem uruchamiano zamek broni. Jeśli nastąpił niewypał, w powietrze wylatywał atakujący, nie atakowany. Lont ręcznego granatu palił się [w XVIII w.] tylko około 6-9 sekund, więc na żadne poprawki nie było czasu.
Tak zupełnie nawiasem, jako ciekawostka: lekarze byli wówczas przekonani, że rany powstałe od uderzenia pociskiem zardzewiałym, nie oczyszczonym, są szczególnie atakowane przez gangrenę.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kgerlach
Administrator
Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6371
Przeczytał: 1 temat
|
Wysłany: Wto 6:49, 24 Wrz 2013 Temat postu: |
|
|
AI) Uzbrojenie ochronne z XVII w. jest jeszcze łatwiejsze do opisania (od 16-wiecznego) pod względem konstrukcyjnym i jeszcze trudniejsze dla sprecyzowania, co z tego i na jaką skalę faktycznie noszono na okrętach.
Stosunkowo najprościej jest z wyższymi oficerami. Dysponujemy nie tylko ogromną liczbą portretów, na których część z kapitanów i admirałów dumnie pręży się w swoich blachach (co mogłoby być świadomym fałszem artystycznym), nie tylko mamy w muzeach autentyczne zbroje o poświadczonych właścicielach (mogli je mieć, ale nie zabierać na pokład), lecz przede wszystkim dysponujemy zapisami o noszeniu uzbrojenia ochronnego w czasie bitew.
Wiemy więc, że w walce wielu oficerów marynarki decydowało się na zakładanie zbroi częściowej. Nie można oczywiście mówić o jakichś standardach, typu definicyjna „półzbroja”. Nie istniał żaden odnoszący się do sprawy regulamin, a państwo nie kupowało też wyposażenia oficerów, uważając je za sprawę prywatną.
W muzeum przechowywana jest oryginalna, czerniona zbroja holenderskiego admirała z początku XVII w., Jacoba van Heemskercka. Kirys z pionową granią środkową ma tylko szczątkowy fartuch, ale bardzo długie, zdobione taszki. Na podstawie informacji słownych oraz portretów i pochodzących z tamtej epoki obrazów bitew morskich można BARDZO OSTROŻNIE przyjąć, że wśród kadry dowódczej popularnością cieszyły się trzy warianty uzbrojenia ochronnego. Pierwszy i chyba najczęstszy to sam kirys (napierśnik plus naplecznik) nakładany na długi kaftan z rękawami. Ten kaftan mógł być z drogich materiałów, ale logika wskazuje, że to co pasowało do eleganckiego portretu nie było równie przydatne w walce. Z pewnością chodziło o typowy kolet skórzany, w zasadzie identyczny do noszonego przez zwykłych piechurów, poza rodzajem skóry. W droższych egzemplarzach wykonywano go ze skóry łosia (Gustaw Adolf nosił taki w chwili śmierci pod Lützen w 1632 r.; miejscami dochodził do prawie 9 mm grubości; w podobnym poszedł na morze w 1665 r. książę Yorku), kiedy biedniejsi zadowalali się skórami z bawołów lub może jeszcze łatwiejszych do pozyskania i tańszych czworonogów.
Drugi wariant to kirys z taszkami i naramiennikami oraz opachami, albo nawet kompletnymi naręczakami (tyle, że bez rękawic).
Trzeci to sam napierśnik na kaftanie, albo nawet napierśnik zredukowany do wymiarów obojczyka (czy, po prostu, obojczyk a nie napierśnik).
Pewną zagadkę stanowią hełmy. Udoskonalone przyłbice nowego typu niewątpliwie dawały skuteczną ochronę, a przystrojone strusimi piórami stanowiły symbol rycerstwa. Istniały nie tylko na licznych portretach - Heemskerck miał taką (hełm kirasjerski – nazwa wg Kwaśniewicza, niem. „hełm płaszczowy”, z wysokimi grzebieniem i integralnym obojczykiem hełmowym) w komplecie do wspomnianej zbroi. Pojawia się jednak pytanie, czy je rzeczywiście nakładano w bitwach morskich. W takich warunkach szczególnie ważne było dobre rozeznanie w sytuacji, co faworyzowało hełmy otwarte. Książę Yorku, naczelny dowódca floty angielskiej i brat króla, nosił w 1665 r. zaledwie metalową „piuskę” ochronną (skull cap = „czapka czaszkowa”), pokrytą czarnym aksamitem (rodzaj często noszonego pod kapeluszem hełmu sekretnego). Popularne były stalowe hełmy uformowane dokładnie na kształt noszonych wtedy kapeluszy z rondem. Ponieważ także pokrywano je aksamitem, nawet pędzel naszego Jana Matejki nie byłby w stanie zdradzić, czy to, co widzimy na głowie dowódcy lub admirała stojącego na pokładzie rufowym jest istotnie kapeluszem z miękkiego materiału, czy jego stalową imitacją, a więc jak najbardziej hełmem.
Na obrazach przedstawiających okręty hiszpańskie, dowódcy najczęściej noszą kapelusze, a w drugiej kolejności moriony, tyle że dużo bardziej ozdobne niż analogiczne hełmy ich piechurów.
W każdym razie nikt już w XVII w. nie próbował sugerować (co było typowe dla wieku XV i częściowo XVI), że na pokładach okrętów walczyli rycerze w pełnej, płytowej zbroi kopijniczej.
Dość łatwo skonstatować, jakie uzbrojenie ochronne nosili marynarze – realistyczne obrazy z epoki, zwłaszcza takich mistrzów holenderskich jak Hendrick Cornelisz Vroom, nie pozwalają na wątpliwości – żadnych blach, kolczug, brygantyn ani innych pancerzy. Co najwyżej grube kurty ochronne, ale częściej tekstylne niż drogie (w Anglii 5 funtów!) kolety skórzane. Niewiele wskazuje też na to, aby marynarze zakładali kiedykolwiek jakieś hełmy – chyba że zdarzało się to ludziom przydzielanym do oddziałów abordażowych, lecz to rzecz mocno wątpliwa.
Najtrudniej wyspecyfikować uzbrojenie ochronne żołnierzy piechoty morskiej. Jest tylko całkiem pewne, że przez dużą część XVII w. nosili hełmy (typowe dla ówczesnej piechoty, czyli moriony łódkowe, inaczej zwane czółenkowymi, dużo rzadziej moriony gruszkowe, częste kapaliny, szturmaki). Było to normalne dla wszystkich państw europejskich. Angielscy pikinierzy piechoty lądowej jeszcze grubo po połowie stulecia musieli mieć (wg rozporządzeń królewskich z 1662 r.) pełne kirysy z bardzo długimi i obszernymi fartuchami w miejsce taszek oraz hełmy. Muszkieterzy na Wyspach Brytyjskich też nosili wówczas hełmy, ale zadowalali się samymi koletami skórzanymi. Ponieważ pierwszy oddział angielskich piechurów morskich składał się wyłącznie z muszkieterów, można oczekiwać, że blachy u nich w ogóle nie występowały. Mamy za to świadectwa pisane na temat używania zbroi przez okrętową piechotę hiszpańską na początku XVII w. Niełatwo je jednak zweryfikować (te, które znam, były pisane przez laików), a jeszcze trudniej prześledzić etapy znikania wszelkich płyt i hełmów w drugiej połowie XVII w. Wiadomo, że na lądzie proces ten zaczął się już najpóźniej podczas wojny trzydziestoletniej, a na morzu na początku następnego stulecia po zbrojach i hełmach piechurów nie został żaden ślad.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kgerlach
Administrator
Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6371
Przeczytał: 1 temat
|
Wysłany: Śro 18:10, 25 Wrz 2013 Temat postu: |
|
|
5) TRZON XVIII WIEKU
AJ) Od początku do końca XVIII stulecia podstawową ręczną bronią palną na okrętach pozostawały muszkiety z bagnetami. Określano je różnymi terminami. W Polsce przyjęła się nazwa karabin, chociaż jeszcze w epoce Księstwa Warszawskiego mówiono też o fuzjach oraz flintach; Brytyjczycy trzymali się tradycyjnie muszkietów; Francuzi pisali o fuzjach (fusils), określenie carabine rezerwując dla broni gwintowanej (chociaż nie zawsze tak było); Austriakom i Prusakom karabiny z bagnetami wydawały się wówczas tak oczywistą podstawą uzbrojenia piechoty, że do ich nazwania wystarczyła im ostatecznie zwykła „giwera” (Gewehr).
W każdym razie mnie interesują przede wszystkim morskie wersje typowych modeli używanych na lądzie. Za panowania królowej Anny (1702-1714) cała brytyjska piechota (w tym morska) przeszła definitywnie na zamki skałkowe. Bardzo jednak narzekano na złą jakość tej broni (miękkie krzesiwa; rozszczepiające się lufy; kalibry mniejsze od kul; złe i za małe ładownice, mieszczące tylko po 9 naboi; łamiące się drewniane stemple, od których odpadały mosiężne głowice). Jeszcze w 1796 r. na HMS Blenheim prawie co trzeci muszkiet/karabin nie nadawał się do użytku z powodu połamanych lub częściowo brakujących łóż. Nie szafowano też nadmiernie zaufaniem do szeregowców i liczbą wydawanych im kul. Szykujący się w 1704 r. do zdobycia Gibraltaru żołnierze piechoty morskiej z okrętów adm. Rooke’a wyposażono w tylko po 18 porcji prochu i kul na karabin, aczkolwiek oficer dowodzący każdą kompanią miał pod swoją pieczą dużą skrzynię z zapasowymi ładunkami i kulami [Brooks, op. cit. str.67-69].
Na początku XVIII w. brytyjskie karabiny wykorzystywane na okrętach nie różniły się jeszcze niczym od broni piechoty lądowej. Brytyjczycy nie byli pionierami standaryzacji w zakresie uzbrojenia piechurów, jednak ich długi muszkiet - popularnie zwany „Brown Bess” - od 1730 r. stał się podstawą uzbrojenia armii i floty Wielkiej Brytanii oraz zaopatrywanych przez nią sojuszników. Przetrwał w tej roli do około 1830/1840 r., chociaż w wielu rozmaitych wariantach różniących się rozwiązaniami zamka, mocowania lufy do łoża, długością lufy, wykończeniem itp. W standardowej odmianie lądowej „długiej” lufa miała długość 1168 mm, a w „krótkiej” – 1067 mm [Bull, op. cit. str.128]. Już w 1740 r. pojawiła się okrętowa odmiana tego karabinu (Sea Service pattern), przeznaczona specjalnie dla piechoty morskiej. Muszkiet okrętowy był krótszy i lżejszy od swojego lądowego odpowiednika [Brooks, op. cit. str.4]. Jego lufa miała pod koniec XVIII w. długość z zakresu 865-965 mm przy kalibrze 19-19,3 mm [Brian Lavery, Nelson’s Navy, London 1989; Nicholas Blake & Richard Lawrence, The illustrated companion to Nelson’s Navy, Mechanicsburg 2000; Matuszewski, op. cit.; Frederick Myatt, Broń strzelecka XIX wieku, Warszawa 1995]. Różnił się też od wersji lądowej wieloma innymi, słabo widocznymi szczegółami, które omówię nieco dokładniej w części 6) tych rozważań. Nie oznacza to, rzecz jasna, że z chwilą wprowadzenia modelu okrętowego wyrzucono wszystkie sprawne egzemplarze wersji wcześniejszych. Stąd np. na wraku slupa Boscawen, który poszedł na dno w 1759 r., znaleziono muszkiety odmiany lądowej i ich bagnety [Bass, op. cit. str.145].
Brytyjskie karabiny okrętowe wykańczano jako „jasne morskie” („bright sea service”) albo „czarne morskie” („black sea service”) – lufa lśniła lub robiono ją czarną. Jasne muszkiety preferowano na paradach piechoty morskiej i wartach, czarne wybierano do nocnych czy skrytych akcji bojowych, kiedy odbicie światła słonecznego od lufy mogło zdradzić obecność oddziału [Lavery, op. cit. str.154]. Zazwyczaj na okręty dostarczano z grubsza tę samą liczbę egzemplarzy jasnych i poczernionych [Lavery, op. cit. str.154; Caruana, op. cit. tom II, str.231]. W spisach wyposażenia okrętowego takie kolorystyczne rozróżnienie wykończenia znalazłem najwcześniej dla 1765 r.
Na żaglowcach Royal Navy karabiny – razem z tymi, które należały do uzbrojenia żołnierzy piechoty morskiej - pozostawały pod opieką działomistrza (gunner) i były reperowane przez jego pomocnika – zbrojmistrza (armourer). Wśród załogi mógł się też znajdować rusznikarz (gunsmith) podlegający zbrojmistrzowi i jego matom.
Francuzi pierwsi wprowadzili masowo gładkolufowe karabiny z bagnetami (Matuszewski, op. cit. str.118-120, pokazuje francuską flintę z bagnetem szpuntowym z około 1670-1680 r.) i pierwsi rozpoczęli ich standaryzację – już w 1717 r. [Bull, op. cit. str.138]. Nie oznacza to jednak, że i u nich nie występowała chmara modeli i ich wariantów. W połowie XVIII w. na francuskich okrętach wojennych załogi mogły używać minimum trzech różnych karabinów długich i jednego karabinka, wszystkie o kalibrze 17,4 mm. Te pierwsze to: „fuzja bukanierska” (fusil boucanier) o długości całkowitej (bez bagnetu) 1801 mm i długości lufy 1408 mm (z okuciami z mosiądzu lub żelaza); „fuzja pół-bukanierska” o długości całkowitej (bez bagnetu) 1692 mm i długości lufy 1300 mm (z okuciami z mosiądzu lub żelaza); fuzja grenadierska (fusil grenadier), o długości całkowitej bez bagnetu 1517 mm i długości lufy 1138 mm (z okuciami z mosiądzu). Natomiast karabinek okrętowy, zwany przez Francuzów muszkietonem pokładowym (musqueton de bord) miał długość całkowitą 1165 mm i długość lufy 758 mm (z okuciami mosiężnymi) [Jean Boudriot, Le Vaisseau de 74 Canons, Paris 1977, tom II, Planche 41]. W drugiej połowie XVIII w. na francuskich okrętach wojennych używano fuzji marynarskiej (fusil marine) modelu 1766 [Jean Boudriot, op. cit. tom IV, str.14] i modelu 1777 [Jean Boudriot, op. cit. tom IV, str.14; Marian Maciejewski, Broń palna wojsk polskich 1797-1831, Wrocław 1980, str.18] o prawie identycznych długościach i zewnętrznie bardzo podobnych – drugi wzór zostanie opisany dokładniej w części 6).
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kgerlach
Administrator
Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6371
Przeczytał: 1 temat
|
Wysłany: Czw 7:51, 26 Wrz 2013 Temat postu: |
|
|
AK) Regulaminowe liczby karabinów zabieranych na okręty były teraz bardzo duże. Przykładowo, w 1723 r. brytyjski 70-działowiec (okręt 3 rangi) miał mieć 90 muszkietów, każdy z bagnetem (tylko przy pokojowej służbie na wodach krajowych redukowane je do 60 sztuk). W 1743 r. 64-działowiec Royal Navy winien był zabierać aż 180 muszkietów i 180 bagnetów. Brytyjski okręt 74-działowy z 1765 r. miał na stanie 70 muszkietów z bagnetami dla piechoty morskiej oraz – w służbie zagranicznej – aż 184 muszkiety błyszczące i 46 muszkietów „czarnych” dla zwykłych marynarzy, którzy dysponowali też do nich 230 bagnetami. Co prawda pośrednio świadczyło to także o bardzo małej trwałości brytyjskich karabinów, skoro dla służby na wodach krajowych przewidywano (przy niezmienionej liczbie wszystkich bagnetów i muszkietów żołnierzy) tylko 46 jasnych i 46 poczernionych muszkietów dla załogi. Na początku wojny z rewolucyjną Francją Royal Navy zgłaszała już nieco mniejsze zapotrzebowanie na karabiny, wyłącznie „czarne” i wszystkie z bagnetami. Okręty miały dla załogi zabierać od 80 sztuk (slup 18-działowy) do 150 sztuk (trójpokładowce 98- i 100-działowe). Na przykład 74-działowiec wyposażano wtedy w 130 czernionych muszkietów marynarskich i 70 muszkietów dla żołnierzy piechoty morskiej.
Marsze w zwartym szyku, skuteczne atakowanie bagnetami, stanie pod ogniem nieprzyjaciela były trudne dla marynarzy, ale nie samo strzelanie. W 1793 na brytyjskiej fregacie Minerva z 280-osobową załogą 150 marynarzy zostało wybranych do ćwiczeń z ręczną bronią palną, a po paru tygodniach oddawali już lepszą salwę z karabinów niż piechota morska [Liza Verity, Victory or death. Edged Weapons and Small Arms relating to Trafalgar in the National Maritime Museum, w The Mariner’s Mirror 2005, str.318].
Brak mi szczegółowych informacji na temat karabinów w innych flotach, ale wiadomo, że wszyscy naśladowali Francuzów i Anglików, z mniejszym czy większym opóźnieniem, więc żadnych istotniejszych różnic nie było. Niektórzy wręcz kupowali angielskie muszkiety czy francuskie flinty, inni je kopiowali, wykorzystywano też modele rodzimego pomysłu. Amerykanie początkowo posługiwali się wszelką bronią jaką zdobyli na Brytyjczykach oraz fuzjami dostarczanymi im przez Francuzów. Tylko na jednym statku tzw. „floty” Pierre’a Augustina Carona de Beaumarchais (tego od Cyrulika sewilskiego i Wesela Figara) transportowano do Ameryki 12 tysięcy karabinów! Co prawda broń ta szła przede wszystkim na potrzeby amerykańskiej armii kontynentalnej, a jej pochodzenie było wielce różne (pisarz zamawiał ją m.in. w Holandii) [Raymond Reagan Buttler, Figaro’s Fleet, 2008 str.126,131], lecz i tak świadczy to o względnej jednolitości wśród wszystkich państw europejskich. W 1795 r. Amerykanie zaadaptowali dla swoich wojsk kopię francuskiego karabinu „Charleville” (od jednej z wytwórni, gdzie go we Francji produkowano) [Bull, op. cit. str.138], przy czym w zasadzie chodziło o fuzję model 1763 z długością lufy 112 cm, masą około 4,5 kg), którego morską wersję wytwarzano w Tulle.
Hiszpańskie karabiny odnaleziono we wrakach okrętów, które zatonęły w Indiach Zachodnich w 1724 r. [Bass, op. cit. str.103/104]; karabiny z bagnetami tulejowymi używanymi przez Hiszpanów podczas oblegania Gibraltaru w latach 1779-1783 trudno na szkicach odróżnić od francuskich. Zdjęcia i charakterystykę austriackiego karabinu Maurera z ok. 1710 r. można znaleźć w „Encyklopedii broni dawnej” A.E. Hartinka [Warszawa 2004], zaś austriackie karabiny piechoty wzorów 1754, 1774 i 1784 szczegółowo opisuje i ilustruje Marian Maciejewski [op. cit. str.23-27,139], ale ponieważ nie wiem nic pewnego o ich zastosowaniu na okrętach Austrii, poprzestanę na tym wskazaniu.
Broni o wielkim kalibrze, z rozszerzającą się lufą (na części długości lub na samym końcu), czyli garłaczy, szturmaków, tromblonów, angielskich i rosyjskich muszkietonów, duńskich i francuskich espingoli używano nadal w XVIII w., ale – przynajmniej na okrętach wojennych - na ogół z coraz mniejszym zapałem. We flocie francuskiej broń ta prawie zniknęła w połowie stulecia, chociaż pojedyncze sztuki wykorzystywano jeszcze w epoce napoleońskiej. W Royal Navy rozporządzenie z 1797 r. przewidywało tylko po 2 sztuki muszkietonów na okręt co najwyżej 50-działowy, zero na większych, o wcześniejszych garłaczach z długą trąbką (blunderbusses) nawet nie wspominając. Żywszą miłością do tej broni pałały marynarki słabe. Rosjanie właśnie w drugiej połowie XVIII w. wprowadzili fłotskij muszkieton, o charakterystyce podanej niżej. Amerykanie zarządzili w 1797 r., by na ich wielkie fregaty grupy Constitution zabierać po około 15 garłaczy (blunderbusses).
Nieliczne francuskie egzemplarze z II połowy XVIII w., zwane espingolami, a charakteryzujące się budową bardziej przypominającą szwedzkie szrotownice i brytyjskie muszkietony, niż typowe garłacze, miały długość całkowitą 996 mm, długość brązowej lufy 569 mm, okucia mosiężne, kaliber 32 mm [Boudriot, op. cit., t.II, plansza 41]. Wspominany wcześniej rosyjski garłacz/szturmak skałkowy (fłotskij muszkieton) miał długość całkowitą 95,5 cm, stalową lufę długości 56,3 cm i kalibru przy wylocie 35 mm, a kalibru w przewodzie 26 mm, stożkową komorę nabojową. Angielski muszkieton o długości całkowitej 89 cm, z końca XVIII wieku, wyposażono w lufę spiżową o długości 45,5 cm, kalibru przy wylocie 45 mm, kalibru w przewodzie 18 mm [Matuszewski, op. cit. str.125].
Ostatnio zmieniony przez kgerlach dnia Pią 7:21, 06 Gru 2013, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kgerlach
Administrator
Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6371
Przeczytał: 1 temat
|
Wysłany: Pią 7:45, 27 Wrz 2013 Temat postu: |
|
|
AL) W stosunku do pistoletów w ciągu XVIII w. nie zaszły rewolucyjne zmiany ani pod względem ich podziału, traktowania, ani pod względem konstrukcji. Oczywiście zostały znacznie udoskonalone z uwagi na lepsze materiały, nowe technologie i poprawione zamki. Jednak w zastosowaniu bojowym to nadal była przede wszystkim broń gładkolufowa, odprzodowa, jednostrzałowa, z zamkiem skałkowym, mimo pojawiania się rozmaitych nowinek typu pistoletów dwu- i czterolufowych (np. angielskie Twigga z około 1780 r. i 1775 r.) albo pistoletów-wiatrówek. Nadal uważano, że uzbrojenie oficerów jest sprawą ich sakiewki i poglądów. Tym niemniej zmieniała się moda. Pod koniec XVIII w. pistolety oficerskie różniły się od żołnierskich głównie starannością wykonania i jakością użytych materiałów, a wiele krzykliwych ozdób XVI- i XVII-wiecznych zniknęło. Pewnym symptomem nadchodzących zmian było jednak objęcie standaryzacją nawet tej broni. Francuzi mieli pistolety wz 1777 (kaliber 17,11 mm) w odmianie zarówno żołnierskiej (dla kawalerii), jak oficerskiej. Oczywiście bywały egzemplarze znacznie obficiej zdobione, np. ofiarowane jako prezent – wyraz wdzięczności i podziwu. Brytyjski komandor Peter Reed otrzymał taki w 1757 r. od władz wyspy St Kitts. Zachowały się pistolety oficerów floty amerykańskiej, można obejrzeć wydobyte z wraków pistolety oficerów hiszpańskich z 1715 r. (kawaleryjskie) i 1733 r.
Marynarze na francuskich żaglowcach wojennych połowy XVIII w. używali m.in. pistoletów pokładowych o długości całkowitej 341 mm, długości lufy 190 mm, kalibrze ok.17,4 mm, stalowym stemplu, mosiężnych okuciach [Boudriot, op. cit. plansza 41]. Piękne przykłady (ze zdjęciami i niektórymi wymiarami) francuskich pistoletów pokładowych, zarówno modeli regulaminowych (np. wzór 1786) jak wykwintnych egzemplarzy oficerskich z lufami, blachami zamkowymi, panewkami z mosiądzu i brązu, niektórymi okuciami ze srebra, można obejrzeć na stronie [link widoczny dla zalogowanych] .
Liczba pistoletów zabieranych na okręty angielskie po początkowym lekkim spadku w pierwszej ćwierci XVIII w. wykazywała prawie do końca stulecia tendencję wzrostową. Brytyjski 70-działowiec z 1723 r. miał zabierać tylko 20 par, a 64-działowiec z 1743 r. już 50 par. Dla 74-działowca z 1765 r. przewidywano 70 par, identycznie w 1797 r. W tym samym roku brytyjska fregata 38-działowa winna była być zaopatrzona w 50 par pistoletów, gdy wielka amerykańska fregata 44-działowa aż w 84 pary (chociaż być może część z tego to zapas w arsenale).
Granatniki skałkowe ciągle były wykorzystywane w minimalnych ilościach. Doszła teraz nowa ich forma, w postaci samej kielichowej nasadki (dopasowanej do średnicy granatu ręcznego) zakładanej na wylot lufy karabinka skałkowego [Harding, op. cit. str.155]. Dlaczego Harding (albo raczej jego tłumacz) nazywa tę nasadkę „garłaczem”, nie bardzo mogę zgadnąć.
Granatów ręcznych w postaci prawie niezmienionej w stosunku do egzemplarzy z XVII w. (aczkolwiek w marynarce brytyjskiej i kilku innych zdecydowanie preferowano drewniane zapalniki ze ścieżką pirotechniczną, a we francuskiej po staremu krótkie lonty) używano powszechnie. Każdy z żołnierzy brytyjskiej piechoty morskiej szykujących się w 1704 r. do zdobycia Gibraltaru miał dwa granaty i odpowiednią ilość lontu do nich [Brooks, op. cit. str.4]. Liczby granatów zabieranych na pokłady okrętów bywały ogromne. W Royal Navy 70-działowiec w 1723 r. wyposażano w 140 sztuk; na 64-działowcu w 1743 r. było ich regulaminowo 200 sztuk; dla 74-działowca w 1765 r. dostarczano 200 sztuk, podobnie jak dla każdego liniowca w 1797 r. [Caruana, op. cit.]. Amerykańskie wielkie fregaty miały w 1797 r. po 200 granatów ręcznych [Spencer Tucker, Arming the Fleet, Annapolis 1989, str.102]. W skład uzbrojenia liniowca francuskiego wchodziło 300 granatów [Jean Boudriot, H. Berti, op. cit. str.172].
Brytyjskie ręczne granaty okrętowe z lat 1755-1790 (pewno też sporo przed i po tym okresie) charakteryzowały się średnicą 89 mm, masą 1,7 kg, a w środku żeliwnej sfery znajdowało się 11 dekagramów prochu. Do ich zapłonu służył zapalnik z drewna bukowego, wypełniony mieszaniną pirotechniczną z prochu, saletry i siarki w równych proporcjach. Dostarczano je w skrzynkach po 20 sztuk. Czas palenia się zapalnika wynosił 9 sekund. O tym, że na okrętach łatwiej było rzucać granaty ręczne (z góry) świadczy fakt, że wersja lądowa miała mniejszą średnicę i mniejszą masę. Francuskie ręczne granaty okrętowe występowały w wersjach o średnicy od 67 do 81 mm [Bull, op. cit. str.129; Boudriot, Berti, op. cit. str.172]. Ten większy zawierał 10 dekagramów prochu i przy grubości ścianek 9 mm miał masę całkowitą 1,5 kg. Zapalnik analogiczny do stosowanego w ówczesnych granatach artyleryjskich, palił się 6 sekund. Francuzi rzucali granaty prawie zawsze ręcznie (wyjątkowo zdarzało się użycie proc), na odległość nieprzekraczającą w poziomie 30 m, dlatego najczęściej miotali je z marsów i najwyższych pokładów. W przypadku abordażu marynarze francuscy nosili „fartuchy” grenadierskie, czyli woreczki skórzane bądź juchtowe, zawierające 3 do 4 granatów. Francuzi używali też granatów „jeżowych”, robionych z wypełnieniem gwoździami zwanymi uszczelniającymi (calfat), o główkach płaskich i dużych, w liczbie około 50, mocowanymi za pomocą rodzaju siatki i wprowadzanymi do granatu. Czasem granaty jeżowe wypełniano również siarką [Boudriot, Berti, op. cit. str.172,173].
Ostatnio zmieniony przez kgerlach dnia Czw 16:54, 02 Sty 2014, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kgerlach
Administrator
Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6371
Przeczytał: 1 temat
|
Wysłany: Sob 7:38, 28 Wrz 2013 Temat postu: |
|
|
AM) Broń sieczną na okrętach francuskich w połowie XVIII w. stanowiły przede wszystkim szable pokładowe o prymitywniejszym niż później kształcie mosiężnej rękojeści, innym zakrzywieniu głowni o długości 596 mm, wyposażone w pochwę z przyczernionej skóry cielęcej. Marynarze używali również kordelasów (coutelas) o długości głowni 533 mm, z rękojeściami obłożonymi przyczernionym drewnem, skuwką i osłoną dłoni z żelaza [Boudriot, op. cit., tom II, plansza 41]. Ta osłona dłoni to prostopadła do trzonu tarczka jelca o kształcie serca, bez żadnego kabłąka. Broń nie wykazywała śladu podobieństwa do rozwiniętej formy z XIX stulecia, z takim upodobaniem wciskanym przez wielu filmowców i malarzy w ręce piratów i korsarzy z wieku XVII. Dla drugiej połowy XVIII w. typowe w marynarce Francji były krótkie szable żołnierzy piechoty morskiej (długość głowni 568 mm, długość rękojeści 135 mm, długość całkowita 70,3 cm) oraz szable pokładowe wz.1780 (długość głowni 622 mm, długość rękojeści 155 mm, długość całkowita 77,7 cm) [Boudriot, op. cit., tom IV str.14]. Gdy w 1786 utworzono królewski korpus kanonierów-marynarzy, jego podoficerowie i starsi szeregowcy (ściśle: kanonierzy-marynarze 1 klasy) nosili tasaki na pasie naramiennym [René Chartrand, Francis Back, Napoleon’s Sea Soldiers, str.5/6]. Jest dość charakterystyczne, że kiedy w XVIII-wiecznej Royal Navy zdecydowanie preferowano proste kordy/kordelasy/tasaki (cutlasses), mimo zdarzających się egzemplarzy z głownią zakrzywioną (czyli taką jak w II połowie XVII w.), Francuzi i Amerykanie woleli klingi szablowe albo wręcz w ogóle krótkie szable (niektóre egzemplarze uważa się za bardziej „amerykańskie” w stylu, inne za bardziej „francuskie” [William Gilkerson, The Ships of John Paul Jones, 1987, str.34]. Szabli w typie marynarskich kordelasów używano też w XVIII w. w holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej [http://www.goods.pl/product/ description/2038/].
Brytyjskie kordy/tasaki marynarskie były w XVIII w. bronią stale się rozwijającą. Jak wspomniałem wyżej, w stosunku do XVII w. zmieniono upodobania co do zakrzywienia głowni, teraz wybierając klingi proste. W pierwszej połowie XVIII w. sporo eksperymentowano z kształtem i materiałami. Początkowo robiono rękojeści z rogu jelenia, przez który przechodził trzpień głowni, mocowany w głowicy. Garda, długo charakterystyczna dla kordów/tasaków Royal Navy, nie miała bynajmniej kształtu znanego z niektórych filmów o piratach (rozwiniętego dużo później), lecz tworzyła tzw. „ósemkę” czy „podwójną tarczę”. Jedna tarczka jelca znajdowała się u nasady głowni, a druga – z grubsza w połowie kabłąka głównego (sięgającego do głowicy), a więc oddzielona od pierwszej i do niej prostopadła. Thomas Hollier z Whitechapel tylko w 1726 sprzedał Urzędowi Uzbrojenia aż tysiąc takich marynarskich tasaków, dostarczali je też inni. Do około połowy XVIII w. chodziło o broń produkowaną wg prywatnie opracowywanych wzorów, ale potem pojawiło się dążenie do standaryzacji. Oczywiście, jak zawsze w takich przypadkach, Royal Navy chciała mieć rzeczy dobre, lecz maksymalnie tanie. Dlatego wzięto dobry model tradycyjny i uproszczono go w stopniu zapewniającym znaczącą obniżkę kosztów. W tym czasie udało się opracować metody taniej, masowej produkcji rękojeści stalowo-żeliwnych, które odtąd całkowicie wyparły w Royal Navy rękojeści spiżowe. Charakteryzowały się dużo większą odpornością na uderzenia, a ich podatność na korozję korygowano malowaniem czarną farbą. Zamiast trzonu rękojeści z rogu jelenia dano drewno otoczone prymitywną tulejką z żelaznej blachy, zaś całość kończyła się płaskim dyskiem w miejsce dotychczasowej głowicy. Skrajny prymitywizm rozwiązań zaowocował obniżeniem ceny, ale rękojeść ta ślizgała się w zimnej, wilgotnej dłoni. Głownia miała długość 635 do 724 mm [McGrath & Barton, op. cit.]. Chciano, by na okrętach Royal Navy było dużo marynarskich tasaków, coraz powszechniej uznawanych za podstawową broń boczną żeglarzy - 70-działowiec w 1723 r. miał regulaminowo 80 sztuk, 64-działowic w 1743 r. – już 180, a 74-działowiec w 1765 r. – 230! Wartości podobnego rzędu obserwowano w marynarce amerykańskiej.
Nadal w powszechnym użytkowaniu znajdowały się topory (siekiery abordażowe), chociaż ciągle kładziono nacisk na ich ogólną przydatność, nie tylko (i nawet nie przede wszystkim) do walki. Pojawiały się różnorodne kształty (tej broni czy narzędzia również jeszcze nie standaryzowano), jednak - jeśli wierzyć autorom opracowań - typowe siekiery francuskie z XVIII w. były niemal nie do odróżnienia od zwykłych toporów szwedzkich z XVII w. Miały jedynie nieco mniejsze wymiary – w połowie XVIII w. długość ich jesionowych toporzysk z kulistym tylcem wynosiła około 62 cm, długość całkowita z żeleźcem o tylnym dziobie sięgała około 66 cm. Brytyjczycy obok zwykłej wielkości toporów abordażowych wykorzystywali też często mniejsze tomahawki, które omówię trochę bliżej w części 6), z krótszymi toporzyskami (około 38 cm). Zabierano ich sporo. W Royal Navy 70-działowiec w 1723 r. miał 50 toporów, 64-działowic w 1743 r. – 50, 74-działowiec w 1765 r. – 60. Amerykanie woleli ponad dwukrotnie większe ilości. Podczas szturmów część żołnierzy brytyjskiej piechoty morskiej niosła siekiery do sporządzania faszyny [Brooks, op. cit. str.4].
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kgerlach
Administrator
Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6371
Przeczytał: 1 temat
|
Wysłany: Pon 20:58, 30 Wrz 2013 Temat postu: |
|
|
AN) Oficerowie nosili przeróżne „miecze” bojowe, lekko zakrzywione i proste, szerokie i wąskie, a zatem szpady, pałasze, szable, kordy, tasaki (kordelasy myśliwskie). W analizie przeszkadza fakt, że portretowali się często ze szpadami, szablami czy kordami paradnymi (częścią eleganckich ubiorów), a nie bronią do walki. Połączenie wizerunków ze źródłami pisanymi zdaje się wskazywać, że w pierwszej połowie XVIII w. wśród oficerów Royal Navy największą popularnością cieszył się – w charakterze broni bojowej - kordelas myśliwski (hanger, hunting sword). Nie był to typ szczególnie jednolity. Z głownią zakrzywioną lub prostą, niezbyt długą, łączyła się mało rozbudowana rękojeść, zazwyczaj obejmująca skierowaną w dół tarczkę zastawy w kształcie muszli oraz kabłąk główny. Częsty był też stożkowy trzon, o średnicy zmniejszającej się w kierunku jelca. Zachowany, typowy egzemplarz z 1732 r. ma prostą klingę o długości 559 mm, jednosieczną poza odcinkiem (185 mm) bliskim sztychu, gdzie zmienia się w obosieczną. Spiżowa garda, dekorowana scenami myśliwskimi, ma charakterystyczną, muszlowatą tarczkę zastawy, kabłąk główny i półkulistą głowicę w kształcie czapki z pomponem. Stożkowy trzon obciągnięty jest skórą. W australijskim muzeum znajduje się bardzo podobny kordelas - ze srebrną rękojeścią - należący kiedyś do Jamesa Cooka. Oczywiście to nigdy nie była jedyna broń boczna używana przez brytyjskich oficerów, a chociaż praktyki z XVII w., kiedy ten sam oficer mógł walczyć w armii i marynarce oraz używać w obu przypadkach tego samego długiego rapiera, pałasza lub szpady, już nie kontynuowano, powiązania z uzbrojeniem wojsk lądowych pozostały. W ostatnich 25 latach XVIII w. w Royal Navy cieszyło się powodzeniem kilka innych „mieczy” o armijnej proweniencji.
Jednym z nich był lekki tasak (kordelas) o nieznacznie zakrzywionej, jednosiecznej głowni (np. o długości 660 mm) i charakterystycznej gardzie ze złoconego mosiądzu albo spiżu, która nadała całości nazwę „slotted hilt sword”, czyli broń sieczna o rękojeści ze szczelinami. Masę tarczy jelca zmniejszano bowiem przez wykonywanie wydłużonych perforacji. Jelec łagodnie się zaokrąglał przechodząc w kabłąk główny, sięgający do głowicy. Głowica bywała kulista, ale częściej o kształcie oliwki, na ogół gładka. Trzon rękojeści robiono z hebanu żłobkowanego wzdłużnie lub spiralnie. Generalnie obywano się bez prawie żadnych akcentów ozdobnych. Broń był na ogół identyczna dla oficerów armii i marynarki, ale trafiały się egzemplarze ze specjalnie dodawanym motywem kotwicy oplecionej liną, rytym z boku głowicy czy na klindze lub w obu miejscach, ewentualnie wstawianym w szczeliny – jasnym znakiem przynależności.
Innym typem chętnie używanym w walce przez oficerów Royal Navy w czasach amerykańskiej wojny o niepodległość był nieco cięższy kordelas z szczeliną gardy tylko po jednej stronie oraz z obłękami (jednym albo dwoma) tworzącymi literę „S”. Trzon rękojeści (prosty, albo szablowo wygięty) i głowica (od kuli do głowy lwa) wykazywały duże zróżnicowanie. Różna też była masa i długość głowni.
Z szerszymi klingami wykorzystywano czasem rękojeści o płaskim kabłąku głównym z grubej blachy dochodzącym całkiem prostopadle do płaskiej tarczy różnego kształtu, tworzącej jelec; całość uzupełniał masywny trzon i wydatna, okrągła czy oliwkowa głowica (żłobkowana). Perforacje w jelcu i kabłąku, generalnie podobne jak w typie wyżej opisanym, mogły zawierać motyw kotwicy owiniętej liną. Głownie w tym typie broni miały formę krótkiej, szerokiej szabli albo długiego pałasza [McGrath, Barton, op. cit. str.36/37; Mariner’s Mirror vol.50, str.135,136, vol.51, str.17,18].
Natomiast typem, który rozwinął się prawdopodobnie z potrzeby uzyskania broni mogącej być od święta szpadą dworską, ale nadającej się też do realnej walki, był „miecz z owalnym pierścieniem bocznym”. Kabłąk główny przechodził tu płynnie w wygięty jelec prętowy, a dodatkową osłonę dłoni zapewniał owalny pierścień przy jelcu, łączony z kabłąkiem prętem działającym trochę jak kabłąk boczny. U nasady głowni znajdowała się prostopadła tarczka chroniąca pochwę przed wciekaniem wody. Głowica miała jajowaty kształt. Trzon owijano metalowymi taśmami i drutami. Całość intensywnie zdobiono spiralnymi zgrubieniami, żłobkowaniem itp., ponadto złocono lub posrebrzano. Głownia była prosta, jednosieczna, wzorowana na armijnym pałaszu czy szpadzie.
Przez cały XVIII wiek oficerowie marynarki brytyjskiej nosili również szpady, typowy element ubioru każdego dżentelmena. Słabiej nadawały się do walki w tłumie, jednak w tamtych czasach dowódcy już bardzo rzadko angażowali się osobiście w abordaże lub ich odpieranie, walka wręcz miała coraz mniejsze znaczenie, a nawet w latach wojny (bo i o okresach pokoju nie wolno zapominać) większość czasu spędzano na patrolowaniu, eskortowaniu konwojów, blokowaniu portów, a nie bitwach. Szpady - lekkie, krótkie i bardzo ozdobne – były na co dzień znacznie wygodniejsze do noszenia i bardziej podkreślały status społeczny właściciela niż cięższa broń wojskowa. Oczywiście wykazywały jeszcze większą różnorodność, więc omawianie wszystkich znanych typów nie wchodzi tu w rachubę. Można tylko wspomnieć o egzemplarzu, w którego srebrnej rękojeści wstawiono małe kotwiczki oplecione liną, oczywistym znakiem zawodu właściciela. Ma płaską, owalną tarczę jelca zdobioną promieniście rozchodzącymi się od środka żłobkami (często spotykany element). Tarczka łączy się z krzyżem jelca za pomocą delikatnych, pionowych muszli, występuje tu też szczątkowa ośla podkowa. Trzon owinięty ozdobnym drutem oraz intensywne żłobkowania niektórych partii kabłąka głównego i głowicy (w kształcie urny) nadają całości bardzo bogaty charakter. Szpiczasta, trójkątna głownia równo zbiega się do sztychu i ma długość 714 mm [McGrath, Barton, op. cit. str.36-39].
Bardzo specyficzną grupą oficerskiej broni siecznej, której przedstawicieli znamy nie tylko z marynarki brytyjskiej, były „miecze” (czyli szpady, szable, pałasze, kordy) honorowe, ofiarowane w dowód uznania czy wdzięczności. Niezwykle bogato zdobione, w zasadzie nie nadawały się w ogóle do walki. Pierwszy znany mi egzemplarz pochodzi z 1746 r., jednak rozkwit mody na ich rozdawanie to przełom XVIII i XIX w. Z tego powodu poświęcę im dużo miejsca w części 6), a tu pominę.
Kordziki (ang. dirks, ros. kortiki, niem. Dolchen, franc. dagues) były w różnych XVIII-wiecznych marynarkach (w drugiej połowie stulecia) popularne wśród oficerów wszystkich rang, od kandydatów na midszypmenów, po admirałów. Definicje rodem z niektórych encyklopedii i leksykonów oraz powieści, jakoby kordzik stanowił uzbrojenie (czy element stroju) wyłącznie młodszych oficerów (a zwłaszcza midszypmenów), są po prostu nieprawdziwe. W sposób typowy bierze się jeden krótki okres z historii i anachronicznie rozciąga go na pozostałe epoki. Tymczasem brak jakichkolwiek regulacji powodował, że ta broń, rozwinięta może z tasaków i kordelasów myśliwskich, występująca w ogromnie wielu wariantach rozmiarowych (np. z głowniami o długości 307 mm i 457 mm) oraz z rozmaitymi rękojeściami, była bardzo chętnie noszona z uwagi na swoją lekkość i poręczność (krótsze egzemplarze mogły służyć za noże do pracy lub nawet do stołu; dłuższe dobrze sprawdzały się w walce w tłoku). Kordziki stały się wręcz wyznacznikiem statusu oficera (niekoniecznie zresztą tylko marynarki wojennej) i ozdobą munduru. Ich rękojeści były na ogół bardzo proste, z małą tarczką lub krzyżem jelca, bez żadnych kabłąków. Preferowano klingi proste, ale trafiały się też zakrzywione. Szpiczaste głownie bywały jedno- i obusieczne, z bruzdeczką w pobliżu grzbietu, albo na środku. Wszystko to nie przeszkadzało w intensywnym zdobieniu niektórych egzemplarzy, robieniu trzonów rękojeści z kości słoniowej itp.
Dla oficerów królewskich marynarek Hiszpanii i Francji podstawową bronią sieczną, zarówno do walki jak zadawania szyku, była szpada, w tych krajach atrybut szlachectwa. Przy analizie trochę trudno polegać na francuskich źródłach pisanych, ponieważ épée (z łacińskiego spatha) jest prawie tak samo uniwersalny jak angielski sword, i może równie dobrze oznaczać miecz, rapier, szpadę, floret, mimo że niektóre z tych typów mają w języku francuskim odrębne nazwy. Zresztą dla epoki przed standaryzacją, a nawet przed wykształceniem się jakichś ulubionych w marynarce typów, nie warto poświęcać zbyt długich rozważań egzemplarzom broni występującej w tylu odmianach „co gwiazd na niebie”. Tak więc tylko dla ilustracji tej różnorodności, przy trzymaniu się paru specyficznych odmian rękojeści, omówię kilka sztuk znanych z obrazów i muzeów.
Hiszpański, „klasyczny” typ z pojedynczym kabłąkiem przechodzącym w krzyż jelca, oślą podkową i dwiema tarczkami jelca oraz oliwkową (gruszkową) głowicą z drugiej połowy XVII w., wywierał dominujący wpływ na rozwiązania szpad w następnym stuleciu. Stopniowo jednak dwie tarczki zastępowano jedną, a ośla podkowa przybierała formę szczątkową dwóch małych kabłąków pionowych pod krzyżem. Taką szpadę widzimy np. na portrecie hiszpańskiego komandora de la Bodega. Bardzo krótka szpada wydobyta z wraka okrętu hiszpańskiego, który zatonął w 1733 r., ma jeszcze bardziej uproszczoną rękojeść, bez żadnej tarczki (chociaż ze wszystkimi pozostałymi elementami) – być może należałoby ją traktować jako kordzik.
Na portretach francuskich admirałów (m. in. Suffrena, d’Estainga, de Guichena) i innych oficerów (np. z panoram Josepha Verneta) znajdujemy przede wszystkim małą tarczkę przechodzącą w pojedynczy kabłąk główny, zaś szpiczaste klingi są krótkie lub bardzo krótkie. Resztek oślej podkowy nie mogę na nich dostrzec. Później popularność zyskała szpada z jelcem krzyżowo-kabłąkowym, z zamocowaną od strony zewnętrznej krzyża równoległą do klingi (czyli pionową) tarczką gardy, zwróconą ku dołowi.
Kadeci francuskiej marynarki wojennej nosili w latach 1720-tych tak krótkie szpady, że można je chyba nazwać kordzikami o szpadowej rękojeści. Garda obejmowała falisty krzyż przechodzący w bardzo ozdobny kabłąk główny, pod wszystkim była jeszcze podwójna tarczka pozioma.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kgerlach
Administrator
Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6371
Przeczytał: 1 temat
|
Wysłany: Śro 6:19, 02 Paź 2013 Temat postu: |
|
|
AO) Nie zapomniano całkiem o pikach i innej broni drzewcowej. Brytyjski 74-działowiec w 1765 r. zabierał 100 pik i 2 halabardy, w 1797 r. wyspecyfikowano tę samą liczbę pik, halabardy już ignorując [Caruana, op. cit.]. Wielkie fregaty amerykańskie też wyposażono w około 100 pik abordażowych każda [Tucker, op. cit.]. Na francuskich okrętach wojennych połowy XVIII w. używano pełnych pik (o długości żelaznego ostrza 32,5 cm, mocowanego za pomocą wąsów do jesionowego drzewca o długości 374 cm) oraz półpik (o długości żelaznego ostrza 11,5 cm, mocowanego za pomocą wąsów do jesionowego drzewca o długości 244 cm) [Boudriot, op. cit.]. Brytyjskie półpiki były trochę dłuższe (ok. 2,75 m). Francuscy oficerowie piechoty morskiej nosili w pierwszej połowie XVIII w. krótkie szpontony jako oznakę swojej rangi. Szpontony wyróżniały także brytyjskich sierżantów piechoty morskiej. Pik i półpik używali na okrętach tylko marynarze (z wyposażenia piechoty morskiej zniknęły całkowicie). Przydawały się zwłaszcza przy coraz „modniejszych” akcjach porywania żaglowców stojących na redach czy nawet w portach. Atakowano te jednostki z łodzi, napastnicy często musieli przedzierać się przez sieci antyabordażowe. W początkowej fazie starć (i to czasem dość długo) przeciwnicy znajdowali się od siebie w znacznej odległości. Poza bronią palną tylko pika/półpika mogła dosięgnąć celu, a o działa było tu bardzo trudno.
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|